Płyta „Synesthesis” swego czasu utorowała Lubomirowi Jędrasikowi, używającemu pseudonimu scenicznego Kayanis, drogę do popularności w całej Europie, a następnie na świecie, zbierając entuzjastyczne recenzje krytyków, między innymi magazynu Musical Discoveries i CDServices (Anglia). Przychylne opinie zaowocowały również zaproszeniem artysty do udziału w holenderskim festiwalu muzyki elektronicznej Alfa Centauri, gdzie przed laty wraz ze swoim zespołem wystąpił jako pierwszy muzyk z Polski.
Wydana pierwotnie w 2001 roku elektroniczno-rockowa suita „Synesthesis” była zupełnie innym projektem, niż poprzednie wydawnictwo Kayanisa „Machines And Dreams”. Do współpracy Lubomir zaprosił kilku instrumentalistów, śpiewaczek, Państwową Orkiestrę Kameralną w Słupsku oraz blisko stuosobowy chór pod batutą Romana I. Drozda. Koncerty towarzyszące premierze „Synesthesis” stały się widowiskową grą światła i dźwięku. I faktycznie, obok tej produkcji nie da się przejść obojętnie, albowiem muzyka, jaką tworzy Kayanis jest przemyślana i dopracowana. Epicka i pełna potężnego rozmachu.
Niedawno trafiła w moje ręce elektroniczna reedycja albumu „Synesthesis”. Jej program, obok podstawowego materiału z 2001 roku, uzupełniają wspaniale zaśpiewane przez Patrycję Modlińską bonusowe nagrania, m.in. z koncertu dla MTV Classic z marca 2003r. oraz dwa nagrania z koncertu na warszawskiej Agrykoli z czerwca 2006r. Patrząc na ten ruch od strony wydawniczej, to dobrze się stało, że wydano nową wersję tego materiału. Remiksy kompozycji sprzed 10 lat brzmią wyjątkowo świeżo i przekonywująco. Ktoś kiedyś porównywał pomysły i kompozycje Kayanisa do Vangelisa. Coś w tym jest. Obydwaj potrafią komponować rzeczy epickie i na dużą skalę. Myślę, że Kayanis powinien kontynuować swą stylistyczną ścieżkę i nadawać swoim kolejnym dziełom równie wielkiego patosu i rozmachu. Wtedy jest szansa na to, że każde kolejne jego wydawnictwo stanie się wielkim muzycznym wydarzeniem. Zresztą wydany w 2007 roku album „Where Abandoned Pelicans Die” w pewnych kręgach już takim wielkim wydarzeniem się stał...
Ale wróćmy do „Synesthesis”. Gdyby ktoś nigdy nie słyszał tej muzyki, to powiem, że omawianej dziś przeze mnie reedycji słucha się wybornie. A na jej program składają się utwory elektroniczne („Synesthesis II”), orkiestrowo-chóralne („Inter Alma Silent Musae”), orkiestrowo-transowe o zabarwieniu etnicznym („Synesthesis I”, „Synesthesis III”), tematy o charakterze ilustracyjnym („Synesthesis II”), wielowymiarowe, złożone i rozbudowane epicko kompozycje czasami zahaczające nawet o power metal („Look At Me”), są też nagrania akustyczne („Willow Green”), a nawet utwory piosenkowe („Sad Song”). Są też takie, które nie poddają się żadnej klasyfikacji („Nevertheless”). Ten, wydawać by się mogło, spory rozrzut, jest tylko mirażem, gdyż – być może trudno w to uwierzyć – wszystkie one przewspaniale współgrają ze sobą stylistycznie i pasują do siebie jak kawałki tylko z pozoru trudnej do ułożenia układanki. Bo tak naprawdę, epicka muzyka Kayanisa jest bardzo przystępna, wysmakowana i logicznie poukładana. Chóry, orkiestra, śpiewające solistki (Anetta Markiewicz, Beata Molak i Katarzyna Ziółkowska), a także soczyste partie gitar (grają na nich Andrzej Czajkowski i Maciej Mojsiuk), i to zarówno elektrycznych, jak i akustycznych, oraz saksofonów (Jarosław Nyc) i fletów (Jarek Wietyński), nie mówiąc już o pełnej wyobraźni, wyczucia i smaku grze samego Kayanisa (gra on na instrumentach klawiszowych i gitarze basowej) współbrzmią tu ze sobą tak precyzyjnie, jakby były trybami mechanizmu szwajcarskiego zegarka. Na każdym kroku, z każdym dźwiękiem słyszymy, że mamy to do czynienia z talentem, wizją i ogromnym „wyczuciem” muzyki.
Na koniec oddajmy głos samemu kompozytorowi. Słowa Lubomira najlepiej oddają emocje towarzyszące nagrywaniu tego materiału w styczniu i lutym 2001 roku: Są na płycie „Synesthesis” rzeczy, które nawet po takim czasie uznaję za dość udane, jednak wiele jej fragmentów brzmi dla mnie dziś jak zapis własnych słabości, nieumiejętności i potknięć, zarówno w przestrzeni twórczej, koncepcyjnej jak i realizacyjnej. W wieku lat dwudziestu kilku naprawdę trudno zapanować nad przedsięwzięciem, które dla perfekcyjnej realizacji wymagałoby dwudziestu kilku lat doświadczeń artystycznych i produkcyjnych. Dziś nie przystąpiłbym do prac nad takim projektem bez sześciocyfrowego budżetu i armii współpracowników, może zatem dobrze, że wówczas nie miałem świadomości nieuchronności porażki – dzięki tej młodzieńczej bezczelności materiał ten powstał i stał się wstępem do rzeczy znacznie ważniejszych. Niewątpliwie praca nad tą płytą to jedna z istotniejszych lekcji w mojej „karierze”.
Nic dodać, nic ująć. Skromnie, ale jakże szczerze. Lecz żadne słowa nie oddadzą całkowitej prawdy o tej muzyce. Trzeba jej posłuchać i samemu odkryć jej piękno i czar. Gorąco do tego namawiam. Gdzie zdobyć ten ciekawy album? Proponuję zaglądnąć na www.kayanis.com.