Pamiętacie grupę Riversea i jej ubiegłoczny album „Out Of An Ancient World”? Tym, którzy nie mieli okazji zapoznać się z jego małoleksykonową recenzją powiem, że trzon tego zespołu tworzą Brendan Eyre (k) oraz Marc Atkinson (v). Do nagrania swego albumu zaprosili m.in. Adriana Jonesa – brytyjskiego muzyka mieszkającego w Holandii. Nic w tym dziwnego. Wszak współpracowali już z Adrianem na wydanym półtora roku temu albumie „Traces” jego formacji o nazwie Nine Stones Close. I dla wszystkich słuchaczy, którym podobała się ta płyta, i którzy mieli nadzieję, że nie będzie to jednorazowy projekt, mam dobre wiadomości. 6 listopada nakładem wytwórni ProgRock Records ukazał się nowy krążek grupy Nine Stones Close zatytułowany „One Eye On The Sunrise”.
W stosunku do pierwszego albumu, w grupie Nine Stones Close mamy nową sekcję rytmiczną. Tworzą ją perkusista holenderskiej grupy Knight Area, Pieter van Hoorn, oraz basista Peter Vink znany m.in. z płyt Ayreonu i Star One. Można by rzec, że wokół Adriana Jonesa zgromadził się progrockowy „all stars band”, więc tym bardziej z dużymi nadziejami przystępujemy do poznawania muzyki wypełniającej album „One Eye On The Sunrise”.
Najpierw kilka uwag natury ogólnej. Płyta trwa 60 minut, a na jej program składa się 10 utworów. Za projekt graficzny okładki oraz książeczki odpowiedzialny jest Antonio Seijas (znany ze współpracy m.in. z Marillion oraz Gazpacho). Lwią część książeczki stanowią ilustracje utrzymane w kolorystyce okładki, a rysunków jest tak dużo, że na 12 stronach brakło miejsca na teksty poszczególnych kompozycji (teksty dostępne są na stronie internetowej zespołu www.ninestonesclose.com). A szkoda, bo przez skórę czuję, że słowa odgrywają w nowych kompozycjach Nine Stones Close ważną rolę. Wnioskuję to z tego, że album „One Eye On The Sunrise” stanowi dobrze przemyślaną, wycyzelowaną i dopieszczoną pod każdym względem produkcję, o sile oddziaływania której decyduje synteza dźwięków, słów oraz obrazów. Bo trzeba przyznać, że to album bardzo „plastyczny”. Obrazy, o których wyżej mowa rodzą się same w wyobraźni odbiorcy w trakcie słuchania tej muzyki, gdyż muzyczne propozycje Nine Stones Close to zdecydowanie rzeczy do kontemplowania, marzenia, do słuchania w warunkach wewnętrznego spokoju, z na wpół przymkniętymi powiekami, na granicy fazy snu i rzeczywistości.
Delikatne dźwięki gitary (tylko kilka razy w trakcie tej godziny muzyka Nine Stones Close podrywa się do głośniejszego lotu – częściowo w utworze „Frozen Moment” oraz też tylko chwilami, w nagraniu tytułowym) połączone z rozmytym, marzycielskim śpiewem Atkinsona tworzą półsenną atmosferę, która dominuje praktycznie na całej płycie. Co ciekawe, jest na tym krążku kilka utworów o epickich rozmiarach (kompozycja tytułowa, „Frozen Moment”, „The Weight”), ale żaden z nich nie ma tendencji do rozrastania się w kształt typowy dla progrockowych suit. Są one raczej oniryczne, przymglone i rozmazane niczym impresjonistyczne malowidła. Po drugiej stronie barykady znajdują się zaś króciutkie, głównie instrumentalne miniaturki, rzadko przekraczające dwuminutowy rozmiar. Ale co najważniejsze, to wszystkie one – te krótkie i te długie kompozycje – stanowią bardzo spójną, melodyczną i niesamowicie harmoniczną strukturę, której słucha się z ogromną przyjemnością. I podobnie jak Kev Rowland, który w swojej recenzji zwrócił uwagę na utwór „Janus”, w którym wszyscy członkowie zespołu lśnią w najpiękniejszy z możliwych sposobów, uważam to właśnie nagranie za prawdziwą kwintesencję stylu, w którym zespół Nine Stones Close czuje się jak ryba w wodzie. Faktycznie, kompozycja ta jest z gatunku takich, które powinny trwać zdecydowanie dłużej niż ledwie 6 minut. Tak jak i cała płyta, która po 60 minutach i wybrzmieniu jej ostatnich dźwięków, jakoś mimowolnie ponownie włącza się sama...