Chyba nikomu nie trzeba przypominać biografii tego amerykańskiego zespołu. W trakcie minionej dekady wypracował on sobie pozycję zdecydowanego lidera w świecie progresywnego rocka. Dlatego też podjęta przed kilkoma laty decyzja frontmana oraz głównego kompozytora Spock’s Beard, Neala Morse’a o opuszczeniu zespołu, mogła się wydać prawdziwych szokiem. O negatywnych dla zespołu skutkach odejścia Morse’a ze Spock’s Beard napisano już tony papieru, dlatego też warto pochwalić odważną decyzję pozostałych członków grupy o kontynuowaniu działalności pod starym szyldem. Nagrali bez Morse’a dwie płyty studyjne: „Feel Euphoria” (2003) oraz „Octane” (2005), które spotkały się z dość pozytywnymi komentarzami, i to zarówno recenzentów, jak i słuchaczy. Widać, że zespół jeszcze w „morse’owskich” czasach wypracował sobie u nich spory kredyt zaufania. Ale to nie jedyna przyczyna, dla której Spock’s Beard dalej stąpa po progresywnym gruncie z wysoko podniesionym czołem. Muzycy tworzący tę grupę to doskonali i doświadczeni fachowcy, posiadający spory potencjał kompozytorsko-wykonawczy. Widać, że z niejednego muzycznego pieca chleb jedli i wiedzą dobrze, czego oczekują po nowym wcieleniu grupy Spock’s Beard rozrzuceni po całym świecie jej zwolennicy. No i wreszcie, co wcale nie jest faktem bez znaczenia, nowy lider zespołu Nick d’Virgillo, który wyszedł zza swojego zestawu perkusyjnego i zajął miejsce za mikrofonem, spisuje się w nowej roli frontmana doprawdy znakomicie. Co więcej, barwa jego głosu chwilami idealnie przypomina wokal Neala Morse’a. Tak czy inaczej, choć wszyscy wiemy, że dziś Spock’s Beard to zespół już nieco inny niż przed laty, to wciąż w jego muzyce wypatrujemy tych samych elementów, którymi zachwycał nas na swoich wcześniejszych płytach. I czasami można się ich doszukać, a czasami nie. Różnie z tym bywało na dwóch pierwszych płytach nagranych, a co najważniejsze skomponowanych, bez Neala Morse’a. Można było na nich dostrzec lekki chaos kompozycyjno-stylistyczny, związany chyba z tym, że nagle za pisanie muzyki wzięło się aż czterech ludzi. Do tej pory rola Neala w zespole była przecież absolutnie dominująca. Uwolnione pomysły poszczególnych członków zespołu zaowocowały w lekkim zachwianiu równowagi stylistycznej, do której Spock’s Beard przyzwyczaił swoich fanów na poprzednich albumach. No, a przecież nie można też zapominać o fakcie, że tacy kompozytorzy, którzy z taką łatwością, jak Morse układają zapadające w pamięć tematy, nie rodzą się na kamieniu.
Z pewnym niepokojem, ale i jak zawsze w przypadku grupy Spock’s Beard, z ogromnymi nadziejami, oczekiwaliśmy więc na kolejny album zespołu. Ukazuje się on na rynku bez wielkiego szumu, bez megapromocji, no i co chyba najbardziej symptomatyczne, bez żadnego tytułu. Na czarnej okładce płyty widnieją po prostu dwie literki: „SB”, układające się w charakterystyczne logo. Dość dziwny to zabieg, zważywszy, że jest to już dziewiąty studyjny album w dorobku zespołu. Jak twierdzi basista, Dave Meros, ten album ma jednak swój tytuł. Jest nim po prostu nazwa grupy. Fakt zatytułowania płyty nazwą zespołu nie ma też podobno żadnego związku z jakąkolwiek grubą kreską, czy potrzebą odcięcia się od przeszłości. Z nową płytą zespół wiąże spore nadzieje i stąd pewnie to całe zamieszanie z tytułem. Nie dziwi takie podejście, gdyż przecież każdy artysta uważa swoje najnowsze muzyczne „dziecko” za coś przełomowego. Czy takim punktem zwrotnym dla Spock’s Beard okaże się nowa płyta? Nie chcę nikogo trzymać w niepewności i narażać na czytanie długich wywodów, dlatego od razu powiem głośno: TAK! Tak, najnowsza płyta Spock’s Beard pod wieloma względami jest albumem wyjątkowym. I bez żadnych wątpliwości jest to najwspanialsze dzieło w „post-morse’owskiej” erze zespołu. Dlaczego tak uważam? Postaram się wymienić niezliczone zalety tego albumu jednym tchem. Po pierwsze, pomimo że to album wyjątkowo długi (78 minut), to nie nuży ani przez moment. Nie ma na nim ani jednego słabszego utworu. Po drugie, znów słychać w muzyce Spock’s Beard ogromny entuzjazm, słychać radość grania i niesamowitą swobodę w operowaniu dźwiękami. Nic nie dzieje się na płycie „Spock’s Beard” na siłę. Nawet „obligatoryjna” suita „As Far As The Mind Can See” brzmi spójnie (zwracam uwagę na świetną jazz rockową sekwencję „Here’s A Man”) i w odróżnieniu od znanych z poprzednich płyt, „A Flash Before My Eyes” i „A Boy Named Sid”, wcale nie jest ona zlepkiem pojedynczych, niezależnych od siebie fragmentów. Co jeszcze? Do muzyki Spock’s Beard powróciła ukochana przez sympatyków zespołu melodyka. Melodie grane w utworach „On A Perfect Day”, „Skeletons At The Feast”, „All That’s Left”, „The Slow Crash Landing Man” zachwycają swą niebagatelną urodą. Na poprzednich dwóch albumach takich zapadających w pamięć utworów było znacznie mniej. Przypomnijmy sobie, co zostało nam w pamięci z „Feel Euphoria” i „Octane”? Nagrania „Ghost Of Autumn”, „She Is Everything” i „The Bottom Lime”… Czy coś jeszcze? Raczej nie. Na nowej płycie tematy do zapamiętania mnożą się same. A przecież oprócz wyżej wymienionych są jeszcze takie utwory, jak liryczny wokalno-fortepianowy duet „Hereafter”, czy finałowy „Rearranged”, skomponowany i wykonany z takim polotem, że wręcz „sam się śpiewa”. Wspaniale wypada też blues rockowy numer „Sometimes They Stay, Sometimes They Go”. Zespół zagrał go z zębem i prawdziwym wyczuciem, idealnie odtwarzając wysmakowaną stylistykę amerykańskiego bluesa. Są wreszcie utwory o epickim rozmachu, z którego Spock’s Beard słynął od zawsze. O wspomnianej, naprawdę bardzo dobrej suicie „As Far As The Mind Can See” już pisałem. Dodam tylko, że nie ma ona nic z napuszonej i rozciągniętej do granic wytrzymałości kompozycji. Jest ona niesamowicie spójna, a cztery składające się na nią części łagodnie łączą się w jedną całość, która nie trwa niemożliwie dłużącej się pół godziny, a łatwe do strawienia 17 minut. Wśród dłuższych kompozycji na płycie Spock’s Beard” wyróżnia się jeszcze utwór „With Your Kiss” (11 minut 46 sekund). Tyle w nim zmian tempa, tyle różnych klimatów, tyle magicznych dźwięków, tak rozległa paleta barw... Po prostu świetny to utwór. Taki, jakich mało.
A jeżeli już nawet niektóre z nagrań stanowiących program nowego krążka nowej płyty Spock’s Beard nieco odbiegają swoim poziomem od opisanych przeze mnie powyżej, to nie stanowi to większego problemu w tej naprawdę bardzo dobrej 78-minutowej całości. Jest jeden utwór, którego tytuł i rozmiar wskazywałby na liryczną piosenkę: „Is This Love” (2 minuty 51 sekund), a zespół chyba na zasadzie totalnego kontrastu, jakby z zaskoczenia serwuje nam rozkrzyczaną rąbaninę dźwięków i akordów. Ale wiecie co? Po jakimś czasie przestało mi to przeszkadzać. Dlaczego? Bo po pierwsze utwór ten umiejscowiony jest na płycie pomiędzy dwoma muzycznymi perłami: „Skeletons At The Feast” oraz „With Your Kiss”, a po drugie - przy każdym kolejnym przesłuchaniu nagranie to nabiera nowego, jeszcze pełniejszego, jeszcze wspanialszego -wymiaru. Tak jest zresztą z całą nową płytą Spock’s Beard. To zdecydowanie najlepszy album zespołu bez Neala Morse’a, a kto wie czy nie jeden z najlepszych w całej jego dyskografii.