Żeby oglądać tęczę, nie trzeba znosić deszczu*
Choć w ten niezwykły wtorkowy wieczór było głównie niebiesko, to Proximie jednak do nieba daleko. Ale przecież według Irlandczyków Bóg jest astronautą. Nazwa zespołu nie ma jednak etymologii paleoastronautycznej, tylko filmową, co ewidentnie udało się potwierdzić organoleptycznie. Pełen cytat z horroru Nocne Plemię (1990, reż. Clive Barker), od którego wzięła się nazwa zespołu brzmi "Wszystko jest prawdą. Bóg jest astronautą, Oz leży ponad tęczą, a Midian jest tam, gdzie żyją potwory". Faktycznie niemal wszystko okazało się prawdą, ponieważ mogliśmy poczuć się jak w kosmosie i oczami wyobraźni spojrzeć z góry na tęczę, niestety potworów nie udało mi się dostrzec.
Irlandzka kapela God Is An Astronaut jest jednym z czołowych przedstawicieli nurtu instrumentalnego post-rocka. Określenie to zostało użyte po raz pierwszy w 1994 roku w brytyjskim czasopiśmie muzycznym The Wire poświęconym różnym gatunkom muzyki eksperymentalnej. W ten sposób Simon Reynolds określił rodzaj muzyki wykonywaną "przy użyciu rockowej instrumentacji dla nie‑rockowych celów, z wykorzystaniem gitary do łączenia barw i faktur, raczej niż tylko do riffów i akordów". I rzeczywiście, w trakcie koncertu udało się niektórym usłyszeć wiele kolorów, barw i odcieni muzyki, i to nie tylko czysto eksperymentalnej, ale również pełnej kontrastów: jednocześnie energetycznej i atmosferycznej, a miejscami transowej i niemal psychodelicznej… Oczywiście dominującym kolorem był błękit, ale momentami na scenie muzycy tonęli również w bieli, czerwieni i zieleni. Jednak ani oprawa świetlna, ani wizualna (niezbyt wyszukane zresztą) nie były głównymi aktorami tego spektaklu. Melodyjne i często ambientowe introdukcje niejednego utworu pozwalały gładko wejść w nastrój i odbierać emocje, jakie przekazywali instrumentaliści, tak że osobiście udało mi się usłyszeć nie tylko podstawowe barwy, ale również amarant, burgund, cyklamen, lawendę, purpurę, szkarłat, karmazyn, malachit, lazur i szafir, a słuchając kilku albumów po powrocie z koncertu nawet cynober, grynszpan, indygo, marengo, sienę, tycjan, umbrę…
Jedynymi mankamentami występu God Is An Astronaut był raczej słaby kontakt z publicznością (bardzo skąpe zapowiedzi niektórych utworów oraz kilka nic nie wnoszących stwierdzeń i trywialnych okrzyków) oraz niezbyt dopracowane nagłośnienie - dotychczas nie zdarzyło mi się, żeby następnego dnia jeszcze dzwoniło mi w uszach, choć pod bezpośrednio sceną byłem tylko kilka minut. Warto zauważyć, że 'Kinsella Bros. & Co.' dość nietypowo zestawili repertuar na obecną trasę koncertową, ponieważ niemal 2/3 granych utworów pochodzi z dwóch tylko płyt ("All Is Violent, All Is Bright" z 2004 roku oraz ostatniego – "Origins” - nagranego w 2013 roku), choć mają ich w swojej dyskografii już sześć. Co więcej, ponad połowa kawałków została wzięta z pierwszych dwóch albumów. A jednak pomimo upływu aż 11 lat od płytowego debiutu, wielu nieobeznanym dokładniej z dyskografią zespołu widzom trudno było odróżnić nowe kompozycje od pochodzących z debiutanckiego "The End Of Beginning" i w efekcie koncert stanowił względnie spójną całość.
Gwoli obowiązków dziennikarskich należy odnotować, że zespół wystąpił w składzie: gitarzysta Torsten Kinsella, basista Niels Kinsella, klawiszowiec Jamie Dean oraz perkusista Stephen Whelan.
Setlista: Weightless / Transmissions / All Is Violent, All Is Bright / Reverse World / Echoes / Spiral Code / A Deafening Distance / The End of the Beginning / Fragile / Calistoga / Forever Lost / Worlds In Collision / The Last March / From Dust to the Beyond / Dark Passenger / Fire Flies and Empty Skies, Bisy: Red Moon Lagoon / Suicide by Star / Route 666
*) Zaprzeczenie chińskiego przysłowia "Jeśli chcesz oglądać tęczę, musisz dzielnie znieść deszcz".