Riverside - Warszawa, Polskie Radio Program Trzeci, 27.04.2014

Maurycy Nowakowski

ImageZ głośnym przytupem Riverside zakończył trasę „New Generation”. Już z zagranicy grupa przywiozła dobre wieści o wysokiej frekwencji na większości koncertów, oraz o miłej wizycie Stevena Wilsona na londyńskim występie. Poza granicami sporo się więc działo, ale i rodzima publiczność zgotowała tej wiosny muzykom wyjątkowo gorące przyjęcie. Na czterech polskich koncertach stawiło się około pięciu tysięcy ludzi (w warszawskiej Progresji 1600 osób, w Krakowie niewiele mniej). Wisienką na torcie miał być koncert w radiowym studiu „trójki” imienia Agnieszki Osieckiej; koncert, na który zarówno grupa, jak i jej najwierniejsi fani czekali już od pewnego czasu.

Występy w radiowej trójce to zupełnie inne emocje. Trudno je nazwać typowo rockowymi. W niewielkiej sali z niedużą sceną stoją dwa bloki krzesełek. Około dwustu miejsc siedzących zostało szczelnie zajętych, kilkanaście osób stało przytulonych do ściany (dało się wypatrzyć m.in. redaktora Romana Rogowieckiego). W przejściach między blokami krzesełek przygotowano kilka kamer, nad głowami zawisły mikrofony. Zewsząd emanowała radiowa atmosfera. Mimo chłodnej prostoty wystroju to miejsce ma w sobie jakąś magię. W głowie chyba krążą wszystkie te piękne dźwięki zagrane przez wyjątkowych artystów, którzy na przestrzeni lat mieli okazję tu wystąpić. A grali w tej małej salce naprawdę wielcy…

Gdy pięć minut po godzinie dwudziestej muzycy Riverside w towarzystwie Piotra Barona weszli na scenę, miałem wrażenie, jakby w historii grupy coś się dopełniło. Koncert w tym miejscu należał się im już od dawna, ale dobrze, że stało się to właśnie teraz. Po niepodważalnym artystycznym i komercyjnym sukcesie ostatniej płyty, po zdobyciu szczytu listy przebojów i bardzo udanych europejskich i amerykańskich wojażach.  Nie można oprzeć się wrażeniu, że ten zespół nigdy nic nie dostał na kredyt, a każdy z licznych sukcesów został ciężko wypracowany. Być może właśnie dlatego tak miło obserwuje się tę artystyczną wspinaczkę grupy, która uprawiając niełatwą i nieschlebiającą masowej publiczności muzykę pokonuje kolejne progi i zdobywa następne szczyty. Koncert w radiowej „trójce” stanowił jeden z najbardziej symbolicznych szczytów tej muzycznej wspinaczki; wydarzenie, które riversajdzi mogą z dumą wpisać do swojego CV tuż obok „złotych płyt” zdobytych za „ADHD” i „SoNGS”.

Piotr Baron w kilku zgrabnych zdaniach zapowiedział zespół i zszedł ze sceny oddając głos Mariuszowi Dudzie. Jeszcze kilka słów przywitania i z głośników popłynęły pierwsze dźwięki. Ruszyli dziewięć minut po dwudziestej. Zespół nie kombinował z repertuarem, po prostu skrócił set wykonywany tej wiosny na klubowych koncertach, odważnie stawiając na najnowsze utwory. Na pierwszy rzut poszły „New Generation Slave” i największy obecnie przebój grupy, ballada „The Depth of Self-Delusion” (wydłużona o ciekawą część instrumentalną i basowe solo Mariusza Dudy). Pierwsze dziesięć minut umknęło niemalże na jednym wydechu. Wykonania imponowały precyzją. Muzycy trafiali w dźwięki podając swoje partie z niemalże „płytową” dokładnością. Trudno też było nie zachwycić się jakością dźwięku, który w radiowym studio jest naprawdę najwyższej próby. Chyba nigdy nie słyszałem tak dobrze nagłośnionego koncertu Riverside. Dopiero w takich okolicznościach można w pełni docenić niebalność i bogactwo tej muzyki: inteligentne konstrukcje, nieszablonową melodykę, perfekcyjne szkielety rytmiczne Dudy i Kozieradzkiego, oraz wszystkie błyskotliwe dialogi gitar Grudzińskiego i klawiatur Łapaja. Ta muzyka zabrzmiała na miarę swoich wielkich możliwości.

Mimo siedzącej publiczności i niezbyt rockowego klimatu zespół potrafił „zbudzić demony”. Mocny bit i siarczyste solo gitarowe Grudzińskiego w utworze „Feel Like Falling” rozbujało usadzonych słuchaczy, którzy mimo tego „ukrześlenia” szybko łapali kontakt z zespołem i łatwo dawali się namawiać na wspólne, rytmiczne klaskanie. Urokliwie zabrzmiały dwie ballady – nowa, ciągle walcząca na „trójkowej” liście przebojów „We Got Used To Us” (podobnie jak „The Depth” wydłużona o oparty na pulsującym basie Dudy fragment instrumentalny) i leciwa „Acronomy Love” (miło ją było usłyszeć po latach w nieco odrestaurowanej wersji). Porywająco zabrzmiał finałowy „Escalator Shrine”, istny utwór-wizytówka stylu Riverside. To był koniec podstawowej części koncertu. Część bisowa składała się z trzech starszych kompozycji. Dwie z nich to świeczki z tortu po niedawnych dziesiątych urodzinach grupy – pochodzące z jubileuszowego mini albumu „Memories In my Head” kompozycje „Goodbye Sweet Innocence” i „Living In the Past”. Szczególnie ta druga (klasyczna, progresywna opowieść pełna zwrotów akcji, przenikających się różnorodnych klimatów, bogata w melodyczne smaczki) ponownie rozgrzała radiową publiczność. Na koniec zespół zaprezentował wiązankę złożoną z pierwszej części „Second Life Syndrome” i instrumentalnych fragmentów utworu „Parasomnia” z płyty „Rapid Eye Movement”.

Dziesięć utworów, półtorej godziny grania. Chciałoby się usłyszeć więcej, bo i zespół jest w wyśmienitej formie i miejsce sprzyjające dłuższym koncertom, ale szans na kolejne bisy nie było. Po wybrzmieniu ostatnich dźwięków publiczność wreszcie dźwignęła się z krzesełek. Muzycy ukłonił się zbierając zasłużone brawa. Owacje na stojąco, jakie zespół otrzymał tego wieczoru, stanowiły po trosze podziękowanie za wspaniały występ, ale też dowód uznania za te wszystkie lata artystycznej podróży. To był setny i ostatni koncert tej trasy. I choć trochę szkoda, że podobno transmisja internetowa niedomagała, a radiowa ucięła „Escalator Shrine” w najgorętszym momencie, to i tak piękniejszego finału „New Generation Tour” ani zespół ani słuchacze chyba nie mogli sobie wymarzyć.

MLWZ album na 15-lecie Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku