Eivør dosłownie zaczarowała dosłownie publiczność w ostatni weekend sierpnia, podczas najsympatyczniejszego festiwalu Ino-Rock. Byłem tego wręcz pewny. Kto nie był, niech żałuje i to bardzo!
Śledzę jej karierę od wielu lat i jej rozwój jest wprost niesamowity. To obecnie zdecydowanie jeden z najważniejszych i najoryginalniejszych żeńskich głosów w rocku. A płyta "Segl" z 2020 roku, którą miałem zaszczyt recenzować, to autentyczne dzieło. I nie jest tylko moja subiektywna opinia, ale do tego jeszcze dojdziemy w tej relacji…
Nie od dziś wiadomo, że koncerty festiwalowe różnią się i to niekiedy zdecydowanie, od tych szczególnie kameralnych, klubowych. Kiedy wiec ujrzałem, że na trasie Eivør jest moja ukochana Praga, do tego jeden z ulubionych klubów - Pałac Akropolis, nie zastanawiałem się ani minuty! To był obowiązek tam być, a jednocześnie czysta przyjemność.
Pałac Akropolis to miejsce szczególne w Pradze, w dodatku z niezwykłą, czasami nieprawdopodobną wręcz historią. To istny i prawdziwy labirynt (dosłownie) wydarzeń, centrum kultury niezależnej, który oferuje unikalne projekty muzyczne, teatralne i artystyczne. Wspiera nie tylko wielkie gwiazdy, których listę nie sposób wymienić, ale także początkujących artystów czy nawet amatorów oraz studentów szkół artystycznych. To właśnie tam 6 marca 2019 r., swój jedyny koncert w Pradze zagrał nasz rodzimy Riverside, inicjując tym samym europejską trasę „Wasteland Tour”, która niestety została brutalnie przerwana przez covid.
Choć dziś na oliwkowo–piaskowej fasadzie charakterystycznego budynku widnieje napis ‘Pałac’, to tak naprawdę kiedy powstał, w marcu 1927 roku, był z założenia teatrem. Jego historia jest naprawdę niewiarygodna (swego czasu pełnił nawet funkcję… domu pogrzebowego) i wszystkich zainteresowanych bardzo mocno namawiam na zgłębienie wiedzy na temat tego niezwykłego, magicznego miejsca, położonego na granicy dzielnicy Žižkov i Vinohrady, gdyż jest to autentyczne „oko” na świat sztuki. Symbol pulsującego oka, nawet jest umieszony na elewacji pomiędzy słowami ‘Pałac’ i ‘Akropolis’.
W ten niedzielny, ciepły, choć już październikowy wieczór w tzw. Wielkiej Sali wystąpiła tam Eivør. Ale za nim Lady E. pojawiła się scenie mieliśmy okazję wysłuchać krótkiego koncertu artystki ukrywającej się pod pseudonimem Red Moon. Naprawdę nazywa się Joanna Deborah Bussinger. Urodziła się w Bazylei w Szwajcarii w 1993 roku, a jest owocem miłości mamy Norweżki i pochodzącego z Sycylii – ojca Szwajcara. Swój czas, a co za tym idzie inspiracje, podzieliła miedzy matczyny dom w Norwegii i lata spędzone nad jeziorami i wysokimi szczytami Alp. W 2013 r. uczestniczyła w norweskiej wersji programu The Voice, a w 2015 r. reprezentowała Norwegię w konkursie Piosenki Eurowizji. Choć sama przyznaje, że jest bardzo mocno zainspirowana takimi artystami, jak angielską multiinstrumentalistką i piosenkarką Imogen Heap oraz australijską wokalistką i kompozytorką o pseudonimie Sia, to jak dla mnie jej nieprzeciętny głos i talent przypomina zdecydowanie dokonania Florence Welch znanej z zespołu Florence and the Machine. I choć dorobek artystyczny Red Moon nie jest zbyt pokaźny, gdyż są to zaledwie dwie EP-ki „Dys(u)topia” z 2017 r. oraz „Phase I:XI” z ubiegłego roku, to Joanna Deborah pozostawiała w mojej pamięci niezwykłą charyzmę i wielki talent. Eivør perfekcyjnie dobrała sobie „koleżankę” w formie supportu podgrzewającego emocje. Polecam zainteresowanym czytelnikom, szczególnie ten jej drugi minialbum, z którego pochodziła większość setu, a wszystkim ceniącym oryginalne i naprawdę z klasą żeńskie wokale, już dziś proponuję zanotować w przysłowiowym kajecie i to grubymi literami, nazwę ‘Red Moon’.
Główna gwiazda wieczoru stosunkowo bardzo szybko pojawiła się na scenie, zaraz po poprzednicze. Konfiguracja i skład zespołu był dokładnie taki sam, jak na Ino-Rocku, tyle że perkusja była ustawiona nie centralnie, ale po prawej stronie patrząc od wypełnionego po same brzegi audytorium. Lady Eivør wkroczyła na scenę dostojnie, przy burzy oklasków, tym razem w krwisto czerwonej kreacji przypominającej koronkową suknię i tak rozpoczął się wieczór pełny magii.
Oczywiście na dzień dobry zabrzmiały dźwięki "Mánasegl" otwierającego również najnowszy i promowany na trasie album „Segl”. Właściwie, jak skrupulatnie odnotowałem, na 12 utworów z ostatniej płyty, zabrakło zaledwie trzech. Oczywiście były one umiejętnie rozbite w setliście przez artystkę, tak aby dozować napięcie i emocje, których zdecydowanie nie brakowało. Nowe kompozycje były przeplatane starszymi, koncertowymi pewniakami, takimi jak: „Brotin”, „Salt” „Í Tokuni” i „Verð Mín” pochodzącymi z albumu „Slør” z 2015 roku. Ale dane nam było również usłyszeć „Lívstræðrir” - utwór pochodzący ze ścieżki dźwiękowej do brytyjskiego serialu „The Last Kingdom” oraz „True Love” z płyty „Room” z 2012 r. Eivør nie zapomniała także o swoich zamierzchłych czasach i na koniec zasadniczej części koncertu przypomniała „Trøllabundin” pochodzący z 2004 roku z albumu „Eivør”.
A sam koncert…? Posłużę się największym banałem: trzeba było tam być, zobaczyć, przeżyć, gdyż żadne słowa nie są w stanie oddać tych emocji, jakie daje nam na żywo ta szczególna artystka. Jej głos i charyzma wręcz paraliżuje. Ona nie śpiewa zwyczajnie, a niczym nordycki szaman wprowadza słuchacza w rodzaj transu. Sama zresztą nieco przypomina jego postać, szczególnie kiedy posługuje się ręcznym bębnem i ojczystym farerskim językiem. Oprócz tradycyjnego rocka, z elementami folku, jazzu oraz gardłowego śpiewu, piosenkarka potrafi umiejętnie poruszać się pomiędzy klimatami tak odległymi, jak Leonard Cohen i Massive Attack. Jej hipnotyczny set na żywo waha się od solowego wokalu z towarzyszeniem etnicznych elementów, warstwowych tekstur przyniesionych przez gitary, elektronikę i pełny zestaw perkusyjny. Jedyną stałą jest jej transcendentalny głos skręcający dosłownie od emocji trzewia i unoszący, by uzupełnić szczegóły w świecie dźwięków stworzonym przez te wszystkie instrumenty.
Obserwuję jej karierę od kilkunastu lat, ale to do jakiej klasy teraz doszła, jest czymś totalnie nieosiągalnym dla wielu z tej branży. Jej głos to skarb narodowy, który nie tylko mi przyszło docenić. Oto 2 listopada br. Eivør Pálsdóttir otrzymała nagrodę muzyczną Rady Nordyckiej 2021 za niestrudzoną etykę pracy w ciągu ostatnich lat, która rzuciła światło na jej ojczyznę, skrupulatną pracę połączoną z muzycznym dziedzictwem i językiem ojczystym. W uzasadnieniu jury przeczytałem m.in. taki oto fragment : „Eivør stworzyła wyjątkową karierę, odkąd wkroczyła, prawie w pełni ukształtowana, na scenę muzyczną w swoim rodzinnym kraju, na Wyspach Owczych. Naturalnie utalentowany muzyk - z pięknym śpiewnym głosem, świetnymi umiejętnościami gitarowymi i wszechogarniającą obecnością na scenie - Eivør oczarowała melomanów na całym świecie. Wydała swój pierwszy album o tej samej nazwie w 2000 roku, romans o zacienieniu folk /jazz, ale od tego czasu zmierzyła się z różnymi stylami, dotykając noise-rocka, country, muzyki eksperymentalnej, klasycznej i całego materiału pop-diva. Wszystkie te przedsięwzięcia zostały nasycone niezwykłym kunsztem i uczciwością.”
Trudno się z taką argumentacją kapituły nie zgodzić, a wracając do praskiego koncertu laureatki, to dwa jego momenty to… łzy wzruszenia na policzkach, ciarki na całym ciele i bezwład… Pierwszy - kiedy przycupnęła na skraju sceny i zaśpiewała „Hands”, patrząc ludziom w oczy z odległości dosłownie kilkunastu centymetrów. Drugi, to oczywiście obowiązkowy finał „Falling Free” (album „Room” z 2012 r.). Nie sposób podczas tej kompozycji nie unosić się i nie lewitować! To proste, ale jakże szczere wyznanie miłości, jest śpiewane przez Eivør w tak emocjonalny sposób, że kolejny raz chusteczki higieniczne, czy - jak mówią Czesi - „kapesníčky”, powinny być na wyposażeniu każdego widza, który ma możliwość usłyszenia tej piosenki na żywo.
Eivør tym październikowym koncertem powróciła do Pragi po trzech latach przerwy. Sama artystka bardzo często w wywiadach podkreśla, że wszystkie jej piosenki nabierają teraz nowego życia: „Kiedy mogę je odbić z powrotem do publiczności, każdy występ na żywo jest dla mnie również ogromnym przeżyciem emocjonalnym”. I dało się to zdecydowanie, bez dwóch zdań odczuć z w Pradze w Pałacu Akropolis!
Czeska publiczność, z moich wieloletnich doświadczeń koncertowych, nie należała nigdy do żywiołowych. Nie jest to wcale żaden zarzut. Czesi mają swoją specyficzną mentalność. Wolą bardziej w skupieniu przeżywać koncerty. To dzięki temu występy tam ogląda się niezwykle komfortowo, gdyż nikt nie przepycha się przesadnie, nie krzyczy do ucha, nie gwiżdże. Ale muszę przyznać, że tak fantastycznej, gorącokrwistej i reagującej publiczności nie widziałem chyba nigdy w tym kraju, a wcale nie był to przecież koncert metalowy. Do tego jeszcze jedna bardzo ważna sprawa: w Czechach na koncertach klubowych najczęściej nie ma żadnych barierek, kontakt z artystą jest tak bliski, że aż trudno w to uwierzyć. Do znudzenia będę powtarzał moją teorię, że koncerty tam ogląda się jakby to były kameralne występy we własnym pokoju stołowym tylko dla nas i ewentualnie naszych gości… I co najważniejsze, nie potrzebna jest żadna ochrona, z groźnie brzmiącym logiem na czarnej koszulce czy uniformie i przenikliwym, podejrzliwym wzrokiem panów, których zachowanie niejednokrotnie w Polsce, delikatnie mówiąc, jest zbyt nadgorliwe.
Piszę ten tekst w przeddzień zaplanowanych trzech ostatnich europejskich koncertów trasy Eivør w Polsce. Mam wielką nadzieje, że dojdą one do skutku i w dniach 7 grudnia w Gdańsku (B90), 8 grudnia Warszawa (Proxima) oraz 9 grudnia we Wrocławiu (Akademia Club) będziecie mieli Państwo możliwość uczestnictwa w czymś więcej niż zwykłym koncercie rockowym. Przekonali się o tym na pewno ci, którzy byli w sierpniu w inowrocławskim amfiteatrze na Festiwalu, który zawdzięczamy Piotrowi „Ojcu Dyrektorowi” Kosińskiemu i całej niezwykłej ekipie Rock Serwisu.
A ja na koniec niniejszej relacji, chciałbym serdecznie podziękować za nieocenioną pomoc Kateřinie Sochací z działu PR cudownego Pałacu Akropolis w Pradze, mojej praskiej, od wielu, wielu lat, prawdziwej przyjaciółce Alenie P. oraz dwóm Osobom Szczególnym, bez których ten koncert nie byłby taki sam, ale to już niech pozostanie moją słodką tajemnicą. Dziękuję również przesympatycznej tour manager Emily i mam nadzieję do zobaczenia wkrótce.