Jeszcze w poniedziałek nie miałem tego koncertu w planach. We wtorek okazało się, że jednak się wybiorę. W dniu koncertu rano nie byłem pewien czy zdołam dotrzeć. O 20 siedziałem w Sali Kongresowej i czekałem na rozpoczęcie koncertu, który miał okazać się jednym z najlepszych, na którym byłem w tym roku.
Kilka minut po 20, punktualnie, zupełnie nie jak gwiazda rocka, na scenie pojawił się Ray Wilson z zespołem. Wybaczcie, niestety nie zapamiętałem nazwisk muzyków, poza jednym. Na gitarze oraz wokalnie Raya Wilsona wspomagał jego brat... Steven. Ponadto na scenie pojawił się również zespół hucznie zwany The Berlin Symphony Ensemble, który okazał się być... kwartetem smyczkowym. Trzeba jednak przyznać, że wniósł dużo do muzyki przedstawianej tego wieczora.
Koncert podzielony był na dwie części, każda trwała około godzinę, a pomiędzy nimi mieliśmy krótką, bo dziesięciominutową przerwę. Pomimo mieszkania w Poznaniu, Ray Wilson pozostał przy zapowiadaniu kolejnych utworów po angielsku ze swoim wspaniałym szkockim akcentem i ograniczył do mówienia po polsku jedynie: „dziękuję”, „dzień dobry”, „dobranoc” i „potrzebuję wódki”. To ostatnie wywołało oczywiście salwę śmiechu.
Pierwsza część występu była dość dynamiczna i zawierała wiele z największych hitów, które napisali członkowie Genesis przez te wszystkie lata. Podczas tej pierwszej godziny usłyszeliśmy takie nieśmiertelne kompozycje, jak „Carpet Crawlers”, „Congo” czy „Jesus He Knows Me” z repertuaru Genesis, „Another Cup Of Coffee” Mike'a Rutherforda i jego zespołu Mike & The Mechanics oraz „Another Day In Paradise” i „In The Air Tonight” Phila Collinsa. Podczas tego ostatniego utworu, podczas którego zresztą występował solo, Ray Wilson w pewnym momencie schował twarz w ręce. Gdy oczekiwał, że publiczność zaśpiewa razem z nim „Oh, God!” został niemal całkowicie zignorowany. Ale w końcu się udało. Pierwsza część koncertu była fantastyczna: dynamiczna i zajmująca, a w utwory Genesis i solowych projektów członków zespołu zagrane w nowych aranżacjach zyskały nową jakość.
Druga część rozpoczęła się znacznie wolniej, od „Shipwrecked”, i nie rozpędziła się niemal do samego końca. Podczas tego spokojniejszego fragmentu poza „Shipwrecked” usłyszeliśmy jeszcze „Ripples” czy kultowe „The Lamb Lies Down On Broadway”. Ten fragment zakończył zadedykowany Piotrowi Kaczkowskiemu solowy utwór Raya Wilsona „Change” oraz „Not About Us” Genesis, a zaraz potem tempo w końcu wzrosło na dobre i dość sztywna atmosfera wypełnionej tego wieczora w około ¾ Sali Kongresowej prysła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. „Land Of Confusion” oraz „I Can't Dance” wystarczyły, by cała sala wstała i zaczęła bawić się na dobre. Tyle, że był to już prawie koniec koncertu. Na bis jeszcze „Solsbury Hill” Petera Gabriela oraz „Inside” Raya Wilsona i to było na tyle. Ray zdradził, że w styczniu, razem ze Stiltskin zaczyna pracę nad nowym albumem i pożegnał się z publicznością.
Podsumowanie będzie krótkie, tak jak zbyt krótki był koncert. Kilku utworów mi zabrakło, szczególnie z albumu „Selling England By The Pound”, który jest moim ulubionym, ale to co zostało zagrane zabrzmiało znakomicie w nowych aranżacjach, które nie zawsze odbiegały daleko od oryginału. Myślę, że jeśli ktoś jeszcze nie zdecydował się, czy wybrać się na ten koncert, to powinien zrobić sobie ten przedświąteczny prezent i zobaczyć Genesis Klassik na jednym z pozostałych koncertów.