Days Between Stations - In Extremis

Artur Chachlowski

ImageGrupę Days Between Stations pamiętamy z prezentowanej w Małym Leksykonie i wydanej w 2007 roku debiutanckiej płyty zatytułowanej po prostu „Days Between Stations”. Od tego czasu w tym pochodzącym z Los Angeles zespole zaszło sporo zmian. Przede wszystkim kierujący formacją panowie Oscar Fuentes (k) i Sepand Samzadeh (g) zaprosili do współpracy liczne grono renomowanych muzyków. Proszę trzymać się krzeseł przy czytaniu tej listy: Colin Moulding (XTC), Rick Wakeman (Yes), Tony Levin (King Crimson), Billy Sherwood (Yes, Circa:) oraz Peter Banks (Yes). Dla tego ostatniego udział w sesji nagraniowej do płyty „In Extremis” był prawdopodobnie ostatnim pobytem w studiu nagraniowym (jak wiadomo, Peter Banks zmarł 8 marca 2013r.). Co ważne podkreślenia, to udział wyżej wymienionych muzyków wcale nie jest na tej płycie incydentalny. Grają oni wszyscy w większości z 8 kompozycji stanowiących program tego wielobarwnego albumu. Drugim elementem różniącym „In Extremis” od debiutu jest fakt, iż nie jest to album instrumentalny. Rolę wiodącego wokalisty przejął Billy Sherwood, a w jednym, krótkim, wręcz przebojowym nagraniu „The Man Who Died Two Times” śpiewa Colin Moulding. Trzecia różnica jest taka, że panowie Fuentes i Samzadeh są teraz o sześć lat starsi. A tym samym o wiele dojrzalsi pod względem kompozycyjnym. Więcej wymagają od siebie, od zaproszonych gości, od muzyki, którą tworzą. Ma to ewidentnie odzwierciedlenie w jakości materiału z nowej płyty, która właśnie trafia nam do rąk.

No i wreszcie czwarta znacząca różnica, to użycie klasycznych, a także egzotycznych instrumentów. Przykładem tych ostatnich jest perska lutnia zwana tar, którą usłyszeć można w utworze „Eggshell Man” (gra na niej Ali Nouri). To zresztą jedna z dwóch najdłuższych kompozycji na tym albumie, a czołową rolę grają w niej panowie Wakeman, Sherwood i Banks. To jakby „nowe”, alternatywne do aktualnego, wcielenie grupy Yes. Wyraźnie to słychać i zresztą cała płyta powinna przypaść do gustu miłośnikom twórczości tego zespołu. Mówiąc już o instrumentach klasycznych, a właściwie o elementach zapożyczonych z muzyki klasycznej, to jest ich na „In Extremis” niemało. Utwór „Waltz In E Mirror” zagrany jest przez kwartet smyczkowy, a wieloosobowa orkiestra symfoniczna (tak, tak – to żywi ludzie i żywe instrumenty!) gra w stanowiącym wstęp do płyty nagraniu pt. „No Cause For Alarm” oraz w finałowej 22-minutowej, sześcioczęściowej epickiej suicie „In Extremis”. Obydwa te utwory są najlepszym z możliwych przykładów wykorzystania symfonicznych brzmień w muzyce rockowej. Śmiem twierdzić, że dziś już mało kto, a może nawet i nikt, tak nie gra.

Na koniec kilka słów o muzycznej zawartości płyty „In Extremis”. Jest to album bardzo dojrzały, dobrze przemyślany i pomimo swojej długości (70 minut) nie ma na nim zbędnej nuty, ani niepotrzebnej frazy. Nie ma też na nim słabych utworów. Ba, nie ma słabszych czy nudnych momentów. Muzyka przykuwa uwagę słuchacza od pierwszej do ostatniej minuty. Nie ukrywam, że jestem zafascynowany tym albumem, jego poziomem kompozycyjnym, niezwykłą wręcz jakością wykonania (nic w tym dziwnego; gra przecież plejada wspaniałych muzyków), a także samym konceptem. Opowiada on o ostatnich chwilach w życiu człowieka, któremu tuż przed śmiercią dana jest w mgnieniu oka wizja całego życia, dane jest przeżyć w ułamku sekundy całe ziemskie życie. Wbrew pozorom, nie jest to smutna historia. Ma ona niezwykle optymistyczne przesłanie, które warto samemu odkryć śledząc teksty zamieszczone w przepięknie zaprojektowanej książeczce. Tak na marginesie, autorem projektu okładki, jak i całego stylowego digipaka jest nadworny grafik wczesnych płyt Genesis i Van Der Graaf Generator, Paul Whitehead.

Wracając do muzyki, słuchacze szukający w rocku rozbudowanych, dobrze przemyślanych form o symfonicznym wręcz rozmachu, nie będą płytą „In Extremis” zawiedzeni. Ba, będą wręcz zachwyceni i wniebowzięci. Gdybym miał wskazać inspiracje, które panowie Fuentes i Samzadeh zainkorporowali w swojej nowej muzyce, to wskazałbym właśnie Genesis (okolice tuż po odejściu Petera Gabriela), Pink Floyd, Marillion oraz – z wiadomych względów – Yes. Ale grupa Days Between Stations nie jest klonem żadnego z wymienionych zespołów, a album „In Extremis” jest płytą oryginalną do tego stopnia, że z ręką na sercu stwierdzam, że czegoś tak fascynującego dawno nie słyszałem. Nie wiem jak Wy, ale ja uważam płytę „In Extremis”, z całą jej złożonością, wielobarwnością i wielkowymiarowością za czołowe, progresywno–rockowe wydawnictwo, i to nie tylko ostatnich miesięcy, ale i lat. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że gdybyśmy żyli w odrobinę innych czasach, to „In Extremis” traktowane byłoby na równi z albumem „Anderson Bruford Wakeman Howe”. Bo swoim poziomem ani na jotę mu nie ustępuje.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!