Wishbone Ash to brytyjska grupa, której szczególnie przedstawiać chyba nie trzeba. Złoty okres dla zespołu przypadł na pierwszą połowę lat siedemdziesiątych, kiedy to nagrali takie znakomite płyty, jak „Pilgrimage” czy „Argus”. W jej składzie, jak i stylu grania, dochodziło wielokrotnie do zmian. Ostatnimi czasy jednak skład się ustabilizował i od 2007 roku członkami zespołu są: wokalista i gitarzysta, a zarazem założyciel zespołu, czyli Andy Powell, gitarzysta Muddy Manninen, basista Bob Skeat oraz grający przez pewien czas w grupie Pendragon perkusista Joe Crabtree.
Szczerze mówiąc nie za bardzo wiedziałem czego się spodziewać po albumie „Blue Horizon”. Na poprzednich, przeszło dwudziestu krążkach znalazło się przecież miejsce dla progresywnego rocka, hard rocka, folku, bluesa, metalu, jazzu, a nawet trance’u i kilku innych gatunków. Na najnowszej płycie znajduje się głównie łagodna, popowa wręcz odmiana rocka połączonego z bluesem oraz niezbyt wyeksponowanym, ale wyczuwalnym w kilku utworach folkiem. Kilkakrotnie tempo utworów przyspiesza, a brzmienie gitar jest nieco drapieżniejsze, jednak nie ma to zbyt wiele wspólnego z hardrockowym graniem, jakie znamy z wielu poprzednich płyt. Zaserwowana przez kapelę mieszanka stylów brzmi bardzo przystępnie, nie będąc zarazem tandetną, ani prostacką. Idealnie nadaje się do radia, w którym, przynajmniej w polskich stacjach komercyjnych, zapewne niestety nie zagości.
Teraz trochę o tym, co i jak Brytyjczycy grają. Płyta składa się z jedenastu utworów średniej długości (od czterech i pół, do przeszło siedmiu minut). Wokal jest praktycznie cały czas stonowany, gitary grają łagodnie, choć bardzo wyraziście i - co charakterystyczne dla zespołu - tworzą świetne partie dwóch uzupełniających swe brzmienia gitar prowadzących. Całości dopełnia sekcja rytmiczna, grająca bez fajerwerków, ale solidnie. Jest to zresztą jak najbardziej zrozumiałe - przesadne popisy któregokolwiek z muzyków mogłyby zburzyć klimat tej płyty.
Nie będę się rozpisywał na temat pojedynczych utworów, podam tylko dwa bardzo różne przykłady. Pierwszym jest „Being One”. W zasadzie jest to najbardziej zbliżony do wczesnych dokonań zespołu kawałek - urozmaicony i żywiołowy, a muzycy zyskują na nim większą swobodę. Jest mu najbliżej do progrockowego brzmienia (może jeszcze „American Century” pretenduje do miana utworu utrzymanego w tym duchu). Drugim przykładem jest beztroski i łagodny „Way Down South”, chyba najbardziej z całej płyty nadający się do radia, czy filmu drogi. Pomimo skromnej prostoty tego utworu, okraszonego praktycznie tylko nieefekciarską, piękną solówką, słuchałem go koło stu razy i w dalszym ciągu mi się nie znudził. Aż samemu chce się spakować i ruszyć ku ciepłej beztrosce Południa, aby tylko dźwięki tej melodii nam towarzyszyły. Pozostałe utwory są różnorodne i, co ważne, nie są odcinaniem kuponów od dawnych lat prosperity. Ot, nagrali na luzie płytę, na jaką mieli ochotę. Jeśli ktoś powie, że się komercjalizują - niech sobie mówi, ja mogę słuchać tej płyty bez końca.
Brytyjczycy jeszcze raz udowodnili to jak bardzo są wszechstronni i stworzyli płytę, której słucha się z czystą przyjemnością. Jest ona pozbawiona niepotrzebnego skomplikowania, jaką cechowały się ich najbardziej doceniane albumy, ale za to dopieszczona kompozycyjnie i bardzo płynna. Tak, płyta ta w mojej opinii jest, nie jedyną przecież, perełką w dyskografii Wishbone Ash. By podkreślić moją opinię, dodam, że nie spotkałem się jeszcze wśród znajomych, z którymi słuchałem „Blue Horizon”, z negatywnym odbiorem. Jest to tym bardziej wymierne, gdyż słuchają oni często zupełnie różnych gatunków muzyki.
Na koniec słowo do fanów progresywnego rocka: pomimo tego, że ciężko doszukać się na niej naszej ulubionej muzyki, po najnowsze wydawnictwo Andy’ego Powella i spółki warto sięgnąć, chociażby ze względu na dokonania ze złotego okresu w latach siedemdziesiątych i posłuchać innego brzmienia legendarnej grupy. Myślę, że podobnie jak ja oraz moi znajomi, większość z was nie będzie zawiedziona.