Dziwne rzeczy dzieją się w muzycznej nomenklaturze. Zabierając się za recenzję najnowszej płyty Coldplay zerknąłem z ciekawości, jak określa się gatunek tej muzyki. Wszystkowiedząca Wikipedia twierdzi, że to rock alternatywny… Pod względem biznesowym może to i dobry pomysł, żeby sprzedawać muzykę pop pod dużo ambitniejszym szyldem „alternatywnym” – mnóstwo hipsterów się na to nabierze – ale trochę szkoda, że nad tym wydawnictwem wisi takie stylistyczne kłamstewko. „Alternative rock”, jak sama nazwa wskazuje, jest (albo przynajmniej być powinien) zjawiskiem alternatywnym dla głównego nurtu, czyli mainstreamu, ergo: popu. Tymczasem najnowsza płyta Coldplay, to ni mniej, ni więcej, tylko bardzo przyjemny, miły dla ucha pop z klasą i bez obciachu. Żadna tam alternatywa. I to jest pierwsze miłe zaskoczenie związane z tym wydawnictwem, bo słabej, przypadkowej alternatywy mamy pod dostatkiem (mnóstwo kiepskich twórców, którzy nie potrafią pisać dobrych piosenek ucieka pod ochronny parasol „alternatywy”), a dobrego popu jak na złość, od dawna jest deficyt.
„Ghost Stories” to krótka, czterdziestominutowa płyta z kameralną muzyką na bardzo przyzwoitym poziomie. Kolejne utwory brzmią, jakby zostały oparte na chwytliwych, ale ostrożnych motywach stworzonych w warunkach akustycznych, które dopiero w studiu inteligentnie i z wyczuciem obudowano przyjemną dla ucha elektroniką. Siłą tych piosenek są: nienachalna, ale błyskotliwa melodyka oraz prostota i sugestywny wokal Chrisa Martina. Tempa są niespieszne, rytmy łagodne, harmonie delikatne. Nie ma tu natłoku dźwięków, wszystkie elementy muzycznych konstrukcji dawkowane są ostrożnie i starannie. Można rzec – ze smakiem. To spokojna muzyka na spokojne wieczory.
Mamy tu do czynienia z koncept albumem, co trzeba przyznać – jest wyczuwalne. Dziewięć piosenek utrzymanych jest w dosyć ciasnych ryzach stylistycznych. Materiał jest równy i podobny do siebie, co sprawia wrażenie, jakby kolejne utwory zlewały się w jeden czterdziestominutowy blok muzyczny. Ideą albumu jest konstatacja nad oddziaływaniem wydarzeń z przeszłości na teraźniejszość, i ten rodzaj nostalgii również unosi się między dźwiękami. Wakacyjnych hitów z tej płyty nie da się wykroić, ale niemal pewne jest, że do „Ghost Stories” przyjemnie będzie wrócić także jesienią.
Czy mimo wszystko wyróżniłbym któryś utwór? Zawsze miałem słabość do inteligentnych połączeń muzyki pop i disco, a Coldplay znakomicie udało się dokonać takiej mieszanki w utworze „Midnight”. Przez pierwsze trzy minuty jest to depresyjna, klimatyczna ballada, w której przygnębiający, przetworzony wokal Chrisa Martina dryfuje na falach zimnych klawiszowych dźwięków, po czym w czwartej minucie pojawia hipnotyczny bit – mało optymistyczny, ale mimo wszystko zmieniający nieco charakter ballady. Na dyskotece sprawdziłby się jeszcze lepiej utwór „A Sky Full of Stars”. Otwiera go co prawda zagrywka pianina, ale z gatunku tych energicznych, zaborczych i prosto zrytmizowanych (skojarzenia z późnymi dokonaniami Cher będą tu na miejscu). W drugiej częściej kompozycja rozwija się zdecydowanie w stronę… parkietu. To numer stricte taneczny i najbardziej motoryczny moment albumu, po którym wracamy do klimatu wieczornej zadumy nad przeszłością i tym, jaki ma ona wpływ na obecną sytuację.
To nie jest wielki album, ale dobrze słucha się tych w większości kameralno – elektronicznych numerów. Żaden nie jest dziełem przez duże „D”, ale każdy ma jakieś atuty, które sprawiają, że miło się do nich wraca. Na cierpiącej niedobór wydawnictw „z klasą” scenie pop, płyta „Ghost Stories” zdecydowanie wybija się ponad przeciętność.