Po wielu latach spędzonych na penetrowaniu różnorakich rejonów muzyki, odkrywaniu przedziwnych brzmień oraz stylistyk, otwarcie wyznaję, iż twórczość Andy’ego Latimera i jego wielbłądziej karawany zajmuje w moim sercu miejsce szczególne. Jego indywidualne brzmienie gitary zawsze powodowało dreszcze biegnące po całym ciele. Przy każdej okazji bronię się rękami i nogami przed składaniem jakichkolwiek deklaracji, jednak w przypadku zespołu Camel jestem nieobiektywny. Zakochany jestem w tej muzyce od dawien dawna, a ta wielka miłość mimo upływu lat nie płowieje. Pisząc ten tekst muszę bardzo uważać, by nie przesłodzić, nie popaść w nadmierny zachwyt. Będzie to trudne. 19 i 20 lipca bieżącego roku będziemy mieć niepowtarzalną okazję spotkać się z zespołem twarzą w twarz i przeżyć graną na scenie muzykę. Na samą myśl o tym czuję ogromny przypływ emocji. W muzyce Andy’ego Latimera jest taki rodzaj piękna, które nie podlega żadnej regule definiującej muzykę. Camel niesie ze sobą emocje, o jakie trudno słuchając muzyki innych wykonawców, nawet tych pozornie zbliżonych stylistyką do wielbłądziej twórczości. Nie staram się tego zjawiska zrozumieć czy w jakikolwiek sposób określić. Andy Latimer, dołączając przed laty do ekipy pianisty Petera Bardensa, stworzył wspólnie z nim własny wszechświat, do którego zaprasza bezustannie wszystkich spragnionych muzyki rodzącej się w najgłębszych zakamarkach serca. Na szczęście pozycja zespołu jest na tyle silna, iż nie potrzebuje on takich narzędzi jak Facebook czy inne tego typu siedliska koszmarnego lansu. Camel broni się poprzez szczerą, bezpośrednią w odbiorze muzykę.
Na łamach MLWZ kilkukrotnie starałem się przybliżyć wam czar analogowego brzmienia historycznych już dziś dzieł zespołu. Z przejęciem opisywałem wrażenia po wysłuchaniu „Stationary Traveller” z oryginalnego winyla, świętując tym samym 30-lecie wydania tego krążka, a także przybliżyłem wam piękno, jakie niesie ze sobą first press albumu „Moonmadness” z 1976 roku. U progu trzeciej wizyty Camel w naszym kraju chciałbym przykuć waszą uwagę do dzieła absolutnego w historii zespołu, jakim bez wątpienia jest wydany 40 lat temu album „Music Inspired By The Snow Goose”.
Przez wielu sympatyków szeroko pojętego rocka progresywnego to wydawnictwo zajmuje czołową pozycję w bogatej dyskografii Camel. Być może podstawowym atutem tej płyty jest to, że jest ona instrumentalna, a oddziałuje na słuchaczy nie mniej intensywnie jak albumy koncepcyjne z dużą ilością tekstu. Niektóre z nich – jak choćby „The Wall” Pink Floyd – są przeładowane treścią, przez co po upływie lat brzmią bardzo przeciętnie, wręcz nieświeżo. „The Snow Goose” po upływie 40 lat nie traci nic ze swojego pierwotnego blasku.
Andy Latimer oraz Peter Bardens zauroczeni byli nowelą Paula Gallico pod tytułem „The Snow Goose”. Mając dość klarowną sytuację na rynku muzycznym, dobry kontrakt z wytwórnią Decca, dla której wydali już jeden nieźle radzący sobie album „Mirage” oraz całkowicie wolną rękę w doborze repertuaru, panowie Andy i Peter, zamknąwszy się na kilka tygodni w małej chacie w leśnej głuszy, napisali muzykę inspirowaną tą nowelą. Po upływie kilkunastu lat Andy Latimer znowu sięgnie do klasyki światowej literatury, by pod postacią albumu „Dust And Dreams” dać upust swojej fascynacji powieścią „Grona gniewu” Johna Steinbecka. Ale to zupełnie inna historia.
Aby lepiej zrozumieć album „Music Inspired By The Snow Goose”, warto w kilku słowach streścić opowiadanie Paula Gallico. Bohaterem tej napisanej w 1941 roku, mającej zaledwie kilkadziesiąt stron, przejmującej opowieści jest młodzieniec o imieniu Rhayader. Brak akceptacji ze strony najbliższej rodziny, kolegów oraz sąsiadów wynikający z jego odmienności fizycznej jak i psychicznej zmusza go do podjęcia pracy w odludnym miejscu zwanym The Great Marsh. Jest to latarnia morska. W ostatecznym rozrachunku Rhayader zadowolony jest z wyboru. Ma dobrą i odpowiedzialną pracę, błogi spokój, jest daleko od społeczeństwa, któremu brak empatii i tolerancji dla odmiennego wyglądu. Pewnego razu, podczas wyprawy do miasta w celu uzupełnienia zapasów, spotyka w drodze powrotnej dziewczynę o imieniu Fritha i – jak to w dobrych baśniach bywa – zaczyna kiełkować między nimi uczucie. Dziewczyna dostrzega w Rhayaderze ciepłego, pełnego empatii, kochającego mężczyznę. Zamieszkuje z nim w latarni. Tę sielankę przerywa II wojna światowa. Rhayader bierze udział w ewakuacji żołnierzy z Dunkierki. Podczas jednej z akcji w jego łódź trafia niemiecki pocisk, zatapiając wszystkich będących na pokładzie. Fritha zostaje sama w latarni. Pewnego dnia, wracając z pobliskiego miasteczka, widzi nisko lecący niemiecki bombowiec, a jego pocisk na jej oczach niszczy latarnię, z którą łączyło ją wiele pięknych wspomnień. Przez całe opowiadanie przewija się motyw śnieżnobiałej gęsi towarzyszącej głównym bohaterom podczas codziennych zmagań z losem. Legenda głosi, iż na ruinach The Great Marsh po dzień dzisiejszy błąka się śnieżnobiała gęś.
Tę opowiedzianą piórem Paula Gallico historię panowie Andy Latimer oraz Peter Bardens zilustrowali muzyką tak przecudnej urody, że trudno nawet znaleźć słowa, które mogłyby opisać jej piękno. „The Snow Goose” namalowana została przez Camel tak subtelną paletą dźwięków, że tylko wielowymiarowy analogowy dźwięk jest w stanie oddać jej walory. Prócz typowego rockowego instrumentarium, na które składa się sekcja rytmiczna, gitara oraz organy Hammonda, oryginalnego charakteru tej muzyce nadaje flet, występujący niejako w roli narratora opowiadającego całą tę słodko-gorzką historię.
Słuchając „The Snow Goose” z płyty winylowej z łatwością dostrzeżemy doskonałą jakość nagranego materiału. Na albumie nie brakuje cichych fragmentów, które w przekazie cyfrowym albo giną, albo ich poziom głośności równany jest do najgłośniejszych fragmentów muzyki z albumu, co uniemożliwia wręcz prawidłowe odczytanie tej muzyki. Mimo iż moje pierwsze wydanie tego krążka z 1975 roku bogate jest w paletę lekkich szmerków tak typowych dla liczącego sobie tyle lat wydawnictwa, nie przeszkadzają one w żaden sposób w dokładnym wsłuchaniu się w bardzo ciche fragmenty zagrane na gitarze akustycznej oraz fortepianie. Dodają one jedynie dodatkowego smaczku podczas słuchania „The Snow Goose”. Brzmienie albumu uszlachetnia orkiestra symfoniczna pod dyrekcją nieżyjącego już Davida Bedforda, znanego m.in. ze współpracy z Mike’iem Oldfieldem. David Bedford dokonał orkiestracji „The Snow Goose”, wprowadzając do muzycznego świata Camel całą gamę ozdobników ukrytych pod postacią delikatnych orkiestrowych wtrąceń, swoistych komentarzy, które nie brzmią monumentalnie ani patetycznie. Nadają one brzmieniu Camel bardziej szlachetnego diamentowego szlifu. London Symphony Orchestra pod batutą Davida Bedforda jeszcze pełniej brzmi podczas koncertowego wykonania „The Snow Goose” w Royal Albert Hall 17 października 1975 roku, które zostało utrwalone na płycie „A Live Record”. Za wysoką jakość dźwięku i aksamitne brzmienie płyty odpowiedzialność wziął David Hitchcock. W pierwszej połowie lat 70. był on cenionym producentem. To jego muzycznej intuicji powierzyli swoje produkcje m.in. Genesis – album „Foxtrot”, Caravan – płytę „In The Land Of Grey And Pink” oraz Renaissance – swoje największe dzieło, czyli „Scheherazade And The Other Stories”. Jeśli w takim towarzystwie Camel pracował nad tym materiałem, to trudno się dziwić, że dostaliśmy do rąk prawdziwą muzyczną perłę.
Ufam, że muzykę zawartą na albumie „The Snow Goose” każdy z czytelników zna na pamięć, więc nie widzę większego sensu w opisywaniu bajecznie pięknych, a zarazem skromnych w swojej wymowie solówek gitarowych Andy’ego Latimera, które jak w kalejdoskopie przemykają przez całą płytę. Andy Latimer postrzegany jest jako jeden z tych gitarzystów, którzy grają niezwykle melodyjnie i niebanalnie, nie mając potrzeby popisywania się technicznym wachlarzem nabytych umiejętności. Aksamitne tło utkane z analogowych brzmień instrumentów klawiszowych nasyconych dźwiękami organów Hammonda oraz dodatków w postaci pojawiającej się w kilku momentach gitary akustycznej i wokaliz Andy’ego zapadło każdemu głęboko w sercu. Urokliwe orkiestracje i charakterystyczny flet nie wymagają żadnej rekomendacji z mojej strony. Można nawet postawić tezę, iż jest to podobnej rangi zjawiskowy album jak „The Dark Side Of The Moon” Pink Floyd. Jednak w dalszym ciągu, po upływie 40 lat, tak wyeksploatowane połączone ze sobą tematy „Rhayader” i „Rhayader Goes To Town”, powodują dreszcze na plecach. Doświadczyłem tego ostatnio podczas jednego ze swoich programów, kiedy to postanowiłem przypomnieć tę muzykę. Ogarnęła mnie wówczas wątpliwość, czy oby na pewno warto to robić – wszak każdy, komu bliska jest muzyka Camel, ma ten krążek na półce i zaprzyjaźniony jest z tą muzyką bardzo głęboko. Jednak komentarze słuchaczy były zgoła odmienne: każdego cieszyło to ponowne wspólne słuchanie „The Snow Goose”. Warto zwrócić uwagę na najważniejszą zaletę, która nie wyblakła po dzień dzisiejszy. Mianowicie „The Snow Goose” w żaden sposób nie została przez kompozytorów przesilona patetycznym i podniosłym nastrojem. W taki klimat bardzo łatwo jest popaść tworząc muzykę inspirowaną dziełem literackim. Niestety, wielu kompozytorów progresywnych dzieł tego typu poległo na tym polu. Wcale nie nuży nas słodycz owej muzycznej baśni. Taka nadmierna ilość lukru też jest często spotykana zwłaszcza w tzw. neoprogresywnej muzyce. Na tej płycie nie ma żadnych dłużyzn, można śmiało powiedzieć, iż muzyczna narracja toczy się tu dosyć dynamicznie. Szesnaście tematów następuje po sobie w sposób bardzo delikatny i subtelny, tworząc zwartą i zamkniętą całość. Co najważniejsze, nie ma w tym dziele ani jednej zbędnej sekundy. Mimo upływu czterdziestu lat ta muzyka nie traci na atrakcyjności. Wciąż brzmi niezwykle świeżo. Zapewne to zasługa doskonałego warsztatu kompozytorskiego, jakim dysponowali Andy Latimer i Peter Bardens, a także ich olbrzymiej wrażliwości.
„The Snow Goose” jest jedną z nielicznych płyt w przepastnej historii rocka, która nie poddała się presji mijającego czasu. Jej świeżość gwarantuje nam prostota oraz bardzo bezpośredni i szczery muzyczny przekaz, bez zbędnych kombinacji, muzyczno-matematycznych zawiłości aranżacyjnych tudzież zupełnie niepotrzebnych solistycznych popisów sprawnościowych w grze na poszczególnych instrumentach.
Przede mną leży first press „The Snow Goose” wydany przez wytwórnię Decca o numerze SKL-R 5207. Zachowała się nawet oryginalna angielska koperta. Album został nagrany w składzie: Andy Latimer – gitara, flet oraz wokalizy, Peter Bardens – organy Hammonda, fortepian oraz inne lampowe zabawki klawiszowe, Andy Ward – perkusja, Doug Ferguson – gitara basowa. Na przestrzeni lat pojawiło się kilka wydań winylowych tego materiału, w tym edycja rozkładana, jednak to nie to samo co pierwsze tłoczenie. Nie polecam współczesnej edycji tego albumu wydanej nakładem Music On Vinyl, gdyż jest ono niczym innym jak przeniesieniem na winyla wersji CD i to tej remasterowanej. Jeśli chodzi zaś o wydania „The Snow Goose” na płytach CD, to godna polecenia jest jedynie pierwsza edycja z końca lat 80. wydana także przez wytwórnię Decca. Jest ona jedynie przeniesieniem analogowego brzmienia taśmy matki na nośnik cyfrowy, bez tego całego cyrku związanego z tzw. „remajstrowaniem”, czyli ingerowaniem w dźwięk, pozbawianiem go pierwotnego charakteru. Kategorycznie odradzam wydanie tego albumu z 2002 roku, gdyż ono właśnie pozbawione zostało tego, co w „The Snow Goose” jest najcenniejsze. Tłoczenie japońskie – zarówno analogowe jak też CD – darzę olbrzymim uznaniem, jak zawsze.
W 2013 roku Andy Latimer w towarzystwie Colina Bassa, Guy LeBlanc’a oraz Denisa Clementa dokonał rekonstrukcji, ponownego aranżu oraz nagrania na nowo tego materiału (małoleksykonowa recenzja tutaj). Odmładzając delikatnie „The Snow Goose”, muzycy Camel wykazali się olbrzymim wyczuciem i delikatnością w tym temacie. Ta swoista rekonstrukcja po latach przysporzyła tej muzyce jednie dodatkowych walorów, objawiających się pod postacią rozszerzenia niektórych tematów o dodatkowe elementy. Nowa interpretacja „The Snow Goose” jest jedynie czułym oraz subtelnym spojrzeniem na to dzieło z perspektywy prawie czterdziestu lat. Tak samo jak podczas prac nad pierwowzorem tego materiału, zespół nie popadł w patos i niepotrzebne uniesienia. Wnikliwy słuchacz dostrzeże jednak wykorzystanie pewnych patentów aranżacyjnych znanych z koncertowych wykonań „The Snow Goose”, którymi muzycy posłużyli się podczas pracy nad nową interpretacją tego dzieła. Mnie osobiście bardzo podoba się ta nowa wersja tego materiału.
Z ogromnymi nadziejami czekam na kolejną wizytę Camel w Polsce, mając stuprocentową pewność, że doznam tak mocnych muzycznych oraz estetycznych wrażeń, iż trudno to będzie opisać. Wszak gitara Andy’ego Latimera to najpiękniej łkająca gitara we wszechświecie.