Cztery lata po płycie „Sounds That Can’t Be Made” otrzymaliśmy osiemnasty studyjny album w dorobku grupy Marillion. Już na poprzednim albumie występowały dwie parunastominutowe kompozycje, ale „F.E.A.R.” po prostu obfituje w długie rozbudowane formy. Tutaj najkrótszy utwór trwa około 6 minut. Za to mamy aż trzy kompozycje trwające po 17–19 minut. Żeby jednak nie odnieść wrażenia małej ilości utworów, to poszczególne części tych trzech suit zostały podzielone na krótsze, z osobna zaindeksowane, fragmenty.
Z jednej strony chciałoby się powiedzieć, że jest to prawdziwa „uczta dla uszu fana rocka progresywnego”. Ale czy aby na pewno? Płyta jest spokojna, nawet bardzo spokojna. Na minus, i to zdecydowany, zapisać należy fakt, iż od dobrych kilku, jak nie kilkunastu lat, charakterystyczna dla stylu Marillion gitara Steve’a Rothery’ego jest wciąż jakby głęboko schowana w tle. Większa jest natomiast dominacja klawiszy. Mimo to całości słucha się dość przyjemnie, choć „F.E.A.R.”, poza formalną konstrukcją, tak naprawdę nie zaskakuje niczym nowatorskim.
Na płycie znajdziemy to, za co wszyscy lubimy Marillion. Ale czy to akurat jest wystarczający plus? Najpierw mamy delikatny i spokojny sielankowy początek („Long-shadowed Sun”), a potem patetyczny fragment „The Gold”, który w wielu momentach przypomina typowy Marillion z ostatnich płyt. Drobną odmianą jest pierwsza część „The Leavers”, bodajże najbardziej techniczny kawałek Marillion ostatnich lat, a raczej lekki powrót do „Anoraknophobii”. Najlepszą zaś kompozycję muzycy zostawili na koniec albumu. Czteroczęściowa monumentalna „The New Kings” momentami wręcz powala, zwłaszcza w pierwszej oraz w czwartej części, chociaż utwór ten mógłby być odrobinę krótszy. Taki monumentalny nastrój kojarzy mi się chociażby z „Neverland” czy „Happiness Is The Road” albo „The Great Escape”. Odgłos przelatującego samolotu w początkowych fragmentach „Why Is Nothing Ever True” (czwartej części „The New Kings”) powoduje, że po plecach przechodzą ciary. Na sam koniec, dzięki króciutkiemu tematowi „Tomorrow’s New Country”, na zasadzie muzycznej pętli przechodzimy do brzmień z początku albumu.
Irytować może zbyt nachalny polityczny wydźwięk w warstwie tekstowej, ale odkąd pamiętam, w twórczości Marillion tematy społeczne pojawiały się jeszcze za czasów Fisha (chociażby w „Forgotten Sons” czy „White Russian”). Tak więc, spróbujmy podsumować: w warstwie lirycznej nic nowego, w muzycznej – wiele odniesień do wcześniejszych okresów twórczości… Aż tak duża ilość nawiązań i porównań do poprzednich dokonań zespołu powoduje, że trzeba zadać pytanie: czy aby przypadkiem płyta „F.E.A.R.” nie staje się autoplagiatem? Ostatnimi czasy coraz częściej odnoszę wrażenie, że muzyków Marillion ogarnia jakaś niemoc twórcza i wciąż obracają się wokół tego, co już wcześniej stworzyli, zamiast próbować rozwijać swą muzykę w innych kierunkach. Czery lata czekania i autoplagiat? Trochę słabo to wygląda. Ale żeby nie kończyć tej recenzji w minorowym nastroju muszę powiedzieć, że pomimo powielania własnych pomysłów grupie Marillion udało się stworzyć bardzo spójny i jednorodny materiał, co niewątpliwie stawia „F.E.A.R.” w gronie najlepszych i najciekawiej brzmiących albumów „ery Steve’a H.”.