Mam ten przywilej, że od ponad 25 lat jestem blisko każdego nowego projektu, w który zaangażowany jest doskonale znany i niezwykle popularny w naszym kraju keyboardzista Pendragonu, Clive Nolan. Byłem świadkiem narodzin grupy Shadowland, projektu Strangers On A Train, byłem przy powstawaniu pierwszej płyty Areny, a od kilku lat obserwuję jak Clive rozwija swoją nową muzyczną pasję – rockowe musicale.
Na naszych łamach wielokrotnie pisaliśmy o dwóch jego poprzednich dziełach: „She” oraz „Alchemy”. I to zarówno przy okazji scenicznych (oba były wystawiane na deskach Teatru Śląskiego w Katowicach), jak i ich płytowych premier. Cztery lata po „Alchemy” nadeszła pora na kolejny musical Nolana – „King’s Ransom”. Jest on kolejną porcją przygód Profesora Kinga i jego znanych z „Alchemy” towarzyszy: Evy Bonaduce i Williama Gardelle’a. Tym razem Profesor King (w tej roli Clive Nolan) staje przed zadaniem powierzonym mu przez samą królową Wiktorię. Oto kraj zmaga się z nieznanym wrogiem. Premier Robert Peel zostaje porwany, a Imperium Brytyjskie staje u progu politycznej przepaści. King odkrywa, że za spiskiem politycznym stoi pułkownik Luther Scovil, który poi premiera trucizną trudną do wykrycia nawet najznamienitszym medykom. Antidotum stanowić może serum sporządzone z egzotycznej i niezwykle rzadkiej "orchidei jednorożca". Jak głosi legenda, wyciąg z tej magicznej rośliny uleczyć może wszelkie choroby, a nawet przezwyciężyć śmierć. Jeden taki kwiat został przywieziony do Anglii przez świętej pamięci kapitana Fergusa Maundera. Z pomocą wiernych przyjaciół i paranormalnych zdolności pewnego medium, bohaterowie odnajdują orchideę i stają do walki z wrogiem. Jednakże w rezultacie owej intrygi traci życie profesor King... Ale czy na pewno? Musical kończy się w otwarty sposób, który daje nadzieję na kontynuację losów głównego bohatera.
Obsada? Na „King’s Ransom” spotykamy kilkoro śpiewaków, których znamy już z wcześniejszych projektów Nolana. W rolę Doktor Josephine Kendrick wciela się Verity White, postać Heleny Blake odtwarza Christina Booth (obie te śpiewające panie uczestniczyły w niedawnej trasie Pendragonu, w ramach której zrealizowano w naszym kraju wydawnictwo DVD „Masquerade 20”), duch kapitana Maundera to Alan Reed z grupy Pallas, główna rola żeńska Evy Bonaduce przypadła tym razem wspaniale prezentującej się Gemmie Ashley, a jej męski partner, William Gardelle, to Guy Barnes. Poza nimi w musicalu śpiewają jeszcze m.in. Chris Lewis, Robbie Gardner, Chris Longman, Ross Andrews, Joy-Amy Wigman oraz w rewelacyjny sposób akcentująca swoją epizodyczną rolę gazetowego chłopca („Extra! Extra!...” w utworze „Interesting Times”) Emily Frechter.
A muzycy? Tu prawie bez zmian. Na gitarach – Mark Westwood, na perkusji Scott Higham, na basie Kylan Amos, a na syntezatorach oczywiście Clive Nolan. Grają tu jeszcze Alaster Bentley na oboju, Penny Gee na skrzypcach oraz znany z norweskiej grupy The Windmill, Morten L. Clason, na flecie.
A muzyka? Oczywiście musicalowa. Utrzymana w najlepszej tradycji angielskich sztuk śpiewanych, podzielona na dwa jednogodzinne akty, trochę wykwintna, trochę jarmarczna, trochę wesoła, trochę smutna, chwilami pompatyczna, chwilami liryczna. Jak to w życiu. Jak w samej historii opowiadanej przy jej dźwiękach. Ogólnie jednak wydaje się odrobinę lżejsza i mniej mroczna niż na „Alchemy”, choć utrzymana w bardzo podobnym stylu. No i oczywiście wspaniale wykonana. Jest kilka naprawdę wspaniałych momentów, które potrafią zachwycić. Jednym z nich jest operowa aria Gemmy Ashley pt. „Harm’s Way”. Inny przykład tematu, który na długo zapada w pamięć to pełniący rolę ekspozycji „Interesting Times”. Albo śpiewany przez Guya Barnesa temat „Letting My Demons Go”. Albo popisowy numer Chrisa Lewisa „Salvation Has A Name” czy też wspaniały duet Clive’a Nolana i Gemmy Ashley „Silent Words”. Christina Booth lśni w „Legend Of The Unicorn Orchid”…
Kev Rowland w swojej recenzji nazwał „King’s Ransom” arcydziełem. Kev wie co mówi. Mnie jednak trochę trudniej jest tak właśnie podejść do tego musicalu, gdyż niestety nie miałem okazji zobaczyć go na żywo, gdy na początku września wystawiano go w Playhouse Theatre w angielskim Cheltenham. Z doświadczenia wiem, że musicalowa muzyka nabiera odpowiednich walorów, gdy dźwięk można połączyć z obrazem. Gdy śpiewające głosy można skojarzyć z żywymi aktorami i akcją, w której uczestniczą. Tym razem polska publiczność (na razie?) nie miała takiej sposobności. A druga rzecz, która może (ale nie musi) mieć wpływ na lepsze lub gorsze przyjęcie przez polskich odbiorców to fakt, iż siła poszczególnych utworów wypełniających oba akty musicalu bierze się z ich następstwa, logiki akcji i posuwającej się do przodu fabuły. W oderwaniu, w pojedynkę, nawet te najlepsze fragmenty nie mają takiej mocy jak całość. A znajomość fabuły, następstwa akcji i korelacji pomiędzy przyczynami i skutkami kolejnych wydarzeń jest w tym przypadku kluczowa. Bez dobrej znajomości fabuły (a przyznam, że jest ona dość zagmatwana), bez wiedzy o akcji i motywach, jakimi kierują się poszczególni bohaterowie i w ogóle bez zrozumienia o czym śpiewa się na „King’s Ransom”, trudno jest dostrzec misternie utkany kunszt tego przedsięwzięcia.
A jest ono z gatunków nietuzinkowych. Mam szczerą nadzieję, że „King’s Ransom” odniesie w swojej ojczyźnie sukces, a potem zdobędzie zasłużone uznanie pod innymi, niż brytyjska, szerokościami geograficznymi.