Równo rok temu o tej właśnie jesiennej porze omawialiśmy na naszych łamach poprzedni album firmowany przez Tiger Moth Tales pt. „The Depths Of Winter””. Po niedawnych koncertach grupy Camel w Polsce nie muszę już chyba nikomu po raz kolejny przypominać, że pod nazwą Tiger Moth Tales kryje się jednoosobowy projekt brytyjskiego muzyka Petera Jonesa. Tak, tego niewidomego instrumentalisty i wokalisty, który w maju skradł serca polskiej publiczności, a także o mały włos nie „skradł show” Andy Latimerowi i spółce wykonując niesamowitą saksofonową partię w finale „Rajaz”.
Peter Jones chętnie wspomaga różnych muzyków (ostatnio m.in. grupy Barock Project i Red Bazar, a także Johna Holdena i Colina Tencha, by wspomnieć tylko o kilku najważniejszych) śpiewając i/lub grając na ich płytach, ale – jak widać – rok po roku przedstawia nam także własne muzyczne dzieła. Najnowsza płyta Jonesa, a właściwie projektu Tiger Moth Tales, której premiera przewidziana jest na 26 października, to jednak bardziej nawiązanie nie do ‘poważnego’, wspomnianego już przeze mnie, ubiegłorocznego albumu „The Depths Of Winter”, a wydanej przed trzema laty ‘bajkowej’ płyty „Story Tellers Part One”. Świadczy o tym nie tylko sam tytuł najnowszego albumu, lecz przede wszystkim ewidentne nawiązanie do klimatu i, co chyba najważniejsze, tematyki tamtego wydawnictwa.
Nie chciałbym w niniejszej recenzji cytować tego, co przed trzema laty napisałem o tamtej płycie, ale wydaje mi się, że tych kilka słów będzie dobrym wprowadzeniem w temat nowej muzyki projektu Tiger Moth Tales: „Album „Story Tellers Part One” jest z jednej strony hołdem dla autorów klasycznych baśni i powieści dla dzieci i młodzieży (H. Ch. Andersena, Roalda Dahla, braci Grimm, J.K. Rowling), a z drugiej – prawdziwą celebracją kwintesencji brytyjskiego rocka progresywnego. I choć tematem przewodnim płyty są bajki i ich bohaterowie, których wszyscy doskonale pamiętamy z młodzieńczych lat, to muzyczny przekaz w wykonaniu Pete’a Jonesa jest już jak najbardziej serio”.
W swojej recenzji nazwałem muzykę z tamtej płyty ‘rockiem progresywnym dla dzieci i młodzieży’. I myślę, że zdanie to dość precyzyjnie oddaje też to, z czym mamy do czynienia na tegorocznym krążku Tiger Moth Tales. Peter powraca na nim do świata bohaterów swojego dzieciństwa, czyli do postaci z bajek m.in. Hansa Christiana Andersena i A. A. Milne’a. I tak, historii o Królowej Śniegu poświęcone są aż trzy utwory: zaśpiewany w duecie z Emmą Friend „Eternity”, nastrojowy temat „Kai’s Journey” oraz ośmiominutowy, genialnie wręcz brzmiący (będziecie mieli problem w rozróżnieniu czy na gitarze gra Peter Jones czy Steve Hackett!) instrumental „The Palace”.
Jest tu też fantastyczne nawiązanie do „Dziewczynki z zapałkami” w utworze „Match Girl”. Jakże smutne, a przy tym jakże piękne jest to nagranie, które w genialny sposób oddaje atmosferę zagubienia i samotności w mroźny wigilijny wieczór. A przy tym brzmi ono tak, że sam Tony Banks z pewnością by się go nie powstydził.
Peter sięgnął też po bajki A.A. Milne’a. Przepięknie prezentuje się (i bardzo progresywnie, wręcz genesisowsko, brzmi) nagranie zatytułowane „Toad Of Toad Hall”, a także opatrzone piękną partią zagraną przez Jonesa na klarnecie „Hundred Acre Wood”, które jest lirycznym nawiązaniem do Stumilowego Lasu z „Kubusia Puchatka”.
Jest na tej płycie nawiązanie do bajki Ezopa w nagraniu „The Boy Who Cried Wolf’. Stanowi ono równocześnie wprowadzenie do piosenki, a właściwie do ‘muzycznego minisłuchowiska’, w postaci opowiastki „Three Little Pigs”, która jest swego rodzaju stylistycznym sequelem opowieści o sprytnym koziołku i strasznym trollu z płyty „Story Tellers Part One”. Cóż mogę powiedzieć o „Trzech świnkach” wg Petera Jonesa? Po prostu: urocze!
Cała płyta, niczym okładki książki z bajkami, obłożona jest muzycznym tematem „Best Friends”, który na początku subtelnie wprowadza słuchacza w świat bajek i muzyki Jonesa, a na końcu, w formie repryzy, podsumowuje to wspaniałe wydawnictwo.
Album, choć muzycznie dość eklektyczny, jako zamknięta całość broni się znakomicie i brzmi zaskakująco spójnie. Dzieje się tak nie tylko ze względu na tematykę łączącą poszczególne kompozycje, ale i ich specyficzny nastrój, którym chyba nikt tak jak Jones dziś już nie operuje. Tylko u niego wodewilowe tematy mogą sąsiadować ze skocznymi melodyjkami dla dzieciaków, a te z kolei całkiem nieźle współbrzmią z poważnym progresywnym graniem najczystszej próby. Sympatycy talentu Petera Jonesa będą tą płytą zauroczeni, a ci progrockowi słuchacze, którzy wolą skoncentrować się na samej muzyce, też znajdą na niej co najmniej kilka tematów, które spowodują, że i oni wyskoczą z butów. Im szczególnie polecam utwory „The Palace”, „Match Girl” oraz „Toad Of Toad Hall”.