Niedawno koncertowali w Bielsku-Białej (małoleksykonowa relacja tutaj). Ich występ oglądała ledwie garstka widzów. Taka garstka, jaką zobaczyć można na okładce ich najnowszej płyty. Płyty – podkreślmy to na samym początku – niezwykle udanej i długimi chwilami fascynującej.
Grupa Anima Mundi. Pochodzi z Kuby i działa już od ponad 20 lat, wydając w ich trakcie pięć studyjnych płyt. Jej trzon tworzą gitarzysta i główny kompozytor Roberto Diaz oraz grająca na instrumentach klawiszowych (i czasem śpiewająca, co można usłyszeć w utworze „The Wheel Of Days”) Virginia Peraza. Główne linie wokalne są dziełem nowego człowieka w zespole, Alvisa Prieto, i jego występ można skwitować tylko jednym określeniem: więcej niż dobry. Sekcję rytmiczną tworzą: Yaroski Corredera (gitara basowa) oraz perkusista Marco Alonso, który od czasu do czasu sięga też po saksofon i naprawdę nieźle na nim wycina, o czym przekonać się można w mocno ujazzowionym, wspomnianym przed chwilą, utworze „The Wheel Of Days”. Ale nie jazzem, ani też jazz rockiem ten album stoi.
„Insomnia” jest szóstym albumem w dorobku zespołu, a zarazem drugą częścią koncepcyjnej trylogii płytowej zapoczątkowanej w 2016 roku wydawnictwem „I Me Myself”. Akcja dzieje się w fikcyjnym mieście zarządzanym przez polityczne, finansowe i technokratyczne siły, które kontrolują społeczeństwo przy pomocy aktów terroru wzbudzających powszechny lęk i strach. Muzyka jest mroczna, czasem niespokojna, wywołująca u odbiorcy potrzebę uruchomienia wyobraźni i wciągająca go w świat kreowanych przez Anima Mundi dźwięków. Daje się zauważyć wyraźny zwrot od symfonicznego rocka w stronę psychodelii i space rocka. Nie żeby nie było na „Insomnii” podniosłych symfonicznych momentów. Najlepszy, przykładem takiego grania jest ponad 10-minutowa kompozycja „Citadel”, która we wspaniały sposób otwiera to wydawnictwo. Przeciwwagą jest dla niej inny ponad 10-minutowy utwór „New Tribe’s Totem”, w którym zespół Anima Mundi zabiera słuchacza w rozmarzony, uduchowiony i pełen „kosmicznych” odjazdów muzyczny świat space rocka. To przesycone psychodelią i lawiną jazzowych dźwięków, a przy okazji mocno transowe nagranie, jest nową jakością w dorobku tego zespołu. Obie kompozycje, tak przecież różne od siebie, brzmią wspaniale i inspirująco. Zresztą dobrych momentów na tym albumie nie brakuje. Przy tytułowym nagraniu „Insomnia” czy dobrze prezentującym się „The Hunter” ręce same składają się do oklasków.
Jeżeli chodzi o psychodeliczno-rockową stronę muzyki Anima Mundi, to warto wyróżnić jeszcze utwór „Nine Swans” oraz totalny elektroniczny odjazd w postaci nagrań „Electric Credo i „Electric Dreams”. Te dwa instrumentalne tematy przypominają mi trochę zaskakujące transowe kompozycje zespołu Galahad, które zaczęły pojawiać się na jego „Following Ghosts” oraz na późniejszych płytach.
A na koniec warto poświęcić jeszcze kilka słów przepięknej balladzie „Her Song”, stanowiącej finał omawianego dziś przeze mnie albumu. Jej słowa napisała Heidi Bugas - osoba bardzo ważna dla zespołu. Gdy pisała tekst wiedziała, że jest śmiertelnie chora. Poprosiła gitarzystę Roberta Diaza, by dokończył jej wiersz i nadał jej słowom odpowiedniego muzycznego kształtu. Wyszła z tego fantastyczna kompozycja, jedna z najlepszych w całym dorobku tego kubańskiego zespołu. Nadano jej tytuł „Her Song” i zadedykowano ją, zresztą jak i cały album, autorce tekstu, która niestety zmarła przed ukończeniem pracy nad płytą. Smutna to historia, lecz zakończona swoistym artystycznym happy endem. Bo „Her Song” to naprawdę świetnie prezentujący się utwór, lśniący na albumie „Insomnia”, niczym prawdziwy muzyczny klejnot.
Gdyby nie spory eklektyzm, to samo mógłbym powiedzieć o każdym pojedynczym utworze na tej płycie. Ma ona swój klimat, ma niepowtarzalną moc przekazu i właściwie nie sposób do czegokolwiek się na niej przyczepić. Dlatego wciąż zastanawiam się dlaczego ten tak dobry zespół nagrywający tak dobre płyty jak „Insomnia”, jest w naszym kraju tak bardzo niedoceniany? Czyżby tylko dlatego, że pochodzi z dalekiej Kuby?