Współzałożyciel, a zarazem lider grupy Airbag, autor tekstów i gitarzysta, Bjørn Riis 3 maja wydaje swój nowy solowy studyjny album zatytułowany „A Storm Is Coming”. W pewnym sensie jest to kontynuacja cieszącego się sporą popularnością ubiegłorocznego minialbumu „Coming Home”. By iść dalej w porównaniach, to na nowej płycie Riis podąża dokładnie tą samą ścieżką, na którą wkroczył w 2014 roku wydając swój płytowy debiut „Lullabies In A Car Crash” oraz podążał na kolejnej płycie – „Forever Comes To An End” (2017).
Nie ma zaskoczeń, nie ma wzlotów, nie ma upadków. Ale nie ma też nudy. I choć na swój sposób to album bardzo przewidywalny, to dzieje się na nim sporo. Sporo dobrego, podkreślmy. Jest sześć epickich utworów trwających łącznie 51 minut (z tego grona wyłamuje się jedynie trzyminutowy „Aftermath”, który w bardzo klimatyczny sposób zamyka to wydawnictwo rozładowując napięcie nagromadzone w trakcie słuchania pięciu poprzednich nagrań i będąc przy tym lustrzanym odbiciem dwuminutowego wstępu do rozpoczynającej płytę kompozycji „When The Rain Falls”), zbudowanych literacko wokół tematów dotyczących skomplikowanych ludzkich relacji, rozstań i emocjonalnych strat, napisanych w taki sposób, że jest to rozmowa, która toczy się między dwiema osobami.
A muzycznie? „A Storm Is Coming” wydaje się jeszcze bardziej ulotny i delikatniejszy niż poprzednie albumy Riisa, a nasz bohater jeszcze głębiej zanurza się w pinkfloydową stylistykę (liczne, naprawdę liczne smaczki zapożyczone z ery „Animals” czy „Wish You Were Here”) dając rozkoszować się odbiorcom jego muzyki niezwykłej urody dźwiękami, brzmieniami, klimatami i melodiami.
O muzyce Bjørna Riisa napisano już wiele i pewnie można by o niej pisać w nieskończoność. Że jest pięknie ponura niczym nordycka zima, że czaruje swoją niezwykłą atmosferą, że płynie spokojnie i nieśpiesznie, że jest piękna swoim smutkiem i smutna swoją niejednoznacznością. Że jej powolne tempo i stopniowe dawkowanie wrażeń przypomina wytrawną i wciągającą grę ze słuchaczem. Że ukryty jest w niej głębszy sens, że tajemnica czai się pod kilkoma warstwami, przez które trzeba najpierw przebić się w rozumny sposób. Że rozkwita niczym budząca się do życia wiosną przyroda. Że jest nostalgicznie pogrążona w otchłani melancholii. Że wciąga, że nęci, że intryguje… Że po jej wysłuchaniu już nic nie jest takie samo jak wcześniej…
Ale najlepiej zostawić te wszelkie porównania – jakkolwiek byłyby one poetyckie lub też górnolotne - na boku. Zostawić je za progiem świata magicznych dźwięków, w który wkracza się, gdy tylko zaczynają one sączyć się z głośników, a następnie rozbrzmiewać feerią przecudnych melodii w naszych uszach.
Oprócz Bjørna Riisa, który śpiewa (jak zawsze w oszczędny, lecz przeszywający siłą swojego przekazu, sposób) oraz gra na gitarach i szerokiej gamie innych instrumentów, na płycie pojawiają się także: Henrik Bergan Fossum (Airbag) na perkusji, Simen Valldal Johannessen (Oak) na klawiszach, Ole Michael Bjørndal na gitarze, a także Mimmi Tamba na wokalu (wokaliza w utworze tytułowym).
Album został nagrany w studiu Subsonic Society w Oslo, zmiksowany przez długoletniego współpracownika Vegarda Kleftåsa Sleipnesa, a zmasterowany przez Jacoba Holm-Lupo (White Willow, The Opium Cartel). Z tego co wiem, oprócz wersji ‘CD digisleeve’, zostaną wydane przez firmę Karisma Records dwie różne wersje winylowe: limitowana edycja na marmurowym winylu z alternatywną okładką oraz standardowa wersja na czarnym winylu. Oba wydawnictwa o zacnej gramaturze 180g. Z tego nośnika ta muzyka smakować będzie najlepiej.