Glass Hammer - Deaming City

Artur Chachlowski

Jeżeli nie popełniłem błędu przy liczeniu, to „Dreaming City” jest już dziewiętnastym studyjnym albumem amerykańskiej grupy Glass Hammer. Przynajmniej tyle sygnowanych przez ten zespół pudełeczek z płytami stoi na mojej półce. Tak się szczęśliwie składa, że miałem przyjemność na bieżąco poznawać dokonania tego zespołu od samego początku. Od wydanego w 1993 roku albumu „Journey Of The Dunadan” miałem okazję śledzić losy tej amerykańskiej grupy, analizować jej przetasowania personalne, stylistyczne twisty i literackie zawiłości, które związane były prawie z każdym albumem. Bo trzeba wiedzieć, że w tym muzycznym przedsięwzięciu, na czele którego od samego początku niezmiennie stoją dwaj muzycy Fred Schendel i Steve Babb, zawsze dużo się działo. Liderzy otaczali się instrumentalistami i wokalistami w zależności od potrzeb, zatrudniali ich niczym obsadę jakiegoś filmu, zgodnie z własną reżyserską wizją. Każde ich nowe wydawnictwo przynosiło coś fascynującego i zaskakującego. Były wśród nich lepsze i słabsze płyty, były takie które dawały niesamowitą satysfakcję przy słuchaniu, były też takie, na których z mędrca szkiełkiem należało szukać wartościowych utworów. Ale wszystkie były niebanalne, wypełnione ambitną treścią i muzyką utrzymaną w szerokich ramach progresywnego rocka.

Najnowsza płyta, „Dreaming City”, należy moim zdaniem do bardziej udanych pozycji w dorobku zespołu. Ale znowu muszę o niej to powiedzieć: niebanalna. Oparta jest na literackim koncepcie opowiadającym o zdesperowanym bohaterze i jego ucieczce z miasta zagłady, o człowieku zmagającym się z serią okropności i przeciwieństw, po to by ocalić ukochaną. Ma na to tylko trzy dni. A w wyprawie towarzyszy mu Terminus, jego miecz i broń, która służy mu jako talizman pomagający w zrealizowaniu celu. To opowieść, którą wymyślił Steve Babb zainspirowany książką „Skallagrim And The Dreaming City” – pierwszą księgą z „Kronik Terminusa”, dzieła posiadającego w sobie magiczny dotyk geniuszu George’a R.R. Martina, a więc człowieka kojarzonego z „Grą o Tron”. Tak więc, „Dreaming City” to zarówno muzyka, jak i literatura. Aby naprawdę doświadczyć wszystkich walorów tej płyty trzeba spojrzeć na teksty i fabularne didaskalia, wsłuchać się uważnie w muzykę z bogato ilustrowaną książeczką w ręku i dopiero wtedy dotrze do nas pełnia przekazu. No, a muzycznie jest to moim zdaniem chyba najbardziej zaskakująca ze wszystkich dotychczasowych płyt w dorobku Glass Hammer.

Album nie ma przerw między utworami, wszystkie kolejne tematy łączą się ze sobą tworząc jedną muzyczną całość, co niewątpliwie potęguje wrażenia słuchowe i sprawia, że „Dreaming City” to trwający godzinę jeden wielki muzyczny kolos.

Płytę rozpoczyna kompozycja tytułowa „The Dreaming City”. Przedstawia ona mroczne miejsce, w którym rozpoczyna się podróż, a ciężkie basowe riffowanie i wokal Steve'a Babba daje energetyczny początek całej historii. Reese Boyd dodaje do tego gitarę, a następnie ustępuje miejsca klasycznym progresywnym organom, na których gra Fred Schendel. W „Cold Star”, nastrój zmienia się na bardziej akustyczny, z wokalnymi harmoniami w stylu Gentle Giant czy Spock’s Beard. Po raz pierwszy, i nie ostatni, pojawia się na płycie śpiew Reesa Boyda, który jest stosunkowo nowym nabytkiem w Glass Hammer (dotychczas wykonywał tylko solówki na gitarze na poprzedniej płycie pt. „Chronomonaut” z 2018 roku). Wokale wywołują przyjemne mrowienie, a sam utwór jest ekscytującą, mroczną jazdą od początku do końca, a pojawiająca się w pewnym momencie rozszerzona sekcja klawiatury Freda Schendela (fantastyczny Hammond!) jest po prostu genialna.

„Terminus” to ciekawy temat wpuszczający do muzyki Glass Hammer elementy elektroniki, a także wprowadzający kolejnego nowego człowieka – drugiego głównego wokalistę Johna Beagleya. Ten utwór ma w sobie nieco lżejszą atmosferę, coś w stylu Toto, późnego Yes czy grupy Circa:. Następujący po nim mroczny instrumentalny utwór „The Lurker Beneath” ze swoimi pulsującymi klawiszami jest zapowiedzią walki z morskim potworem. Dzieje się to w utworze zatytułowanym „Pagarna”, idealnie ilustrującym oddanie ostatniego tchu przez mocarnego potwora.

W „The Threshold Of Dreams” zespół wpływa na nieznane wody dzięki klimatowi elektroniki i techno w stylu Tangerine Dream. Można się poczuć jakby słuchało się motywu ze ścieżki dźwiękowej jakiegoś filmu. Panuje tu chłodna i spokojna atmosfera, oaza spokojnej refleksji pośród otaczającego wiru dźwięków, gdzie szlachetnie brzmiący wokal Johna Beagleya lśni na tle rozedrganych organów i nasyconej jazzem gitary…

Zdecydowane uderzenie wprowadza naszego bohatera w stan snu poprzez utwór „This Lonely World”. Ma on fantastyczną środkową sekcję z klawiaturą i pedałami basowymi, wywołując obrazy przedstawiane przez narrację. W balladowym utworze „October Ballad” pojawia się długoletnia członkini Glass Hammer, wokalistka Susie Bogdanowicz. Jako kochanka głównego bohatera śpiewa o tęsknocie za swoim ukochanym. Tęskna i delikatna to piosenka, która wdziera się do serca i duszy, ale w końcu to przecież miłosna ballada i taka musi być. Kolejny krótki instrumentalny temat „The Tower” ponownie zawiera kilka elementów elektronicznych połączonych z wyjątkowo klimatycznymi gitarami.

„A Desperate Man” to utwór hipnotyzujący, atmosferyczny, a zarazem niesamowicie chwytliwy. Zaraz po nim zaczyna się ostatnie 20 minut płyty. Podkreślmy: najlepsze 20 minut albumu „Dreaming City”. Składają się na nie dwie kompozycje: „The Key” i „The Watchman On The Wall”. Stanowią one wyborny finał tego albumu. Najpierw „The Key” ze swoim rytmicznym riffem i mocnymi pociągnięciami organów jawi się jako mocarny hard rocker, a zaraz po nim wielowątkowy „The Watchman On The Wall” - to potężna muzyczna epopeja, która ze swoimi ponad 11 minutami wyróżnia się w tym zestawie nie tylko długością, ale i przysparza mu prawdziwie progresywno-rockowego blasku. Grzmiące gitarowe riffy Reesa Boyda, a także jego śpiew, pięknie łączą się z dynamicznymi bębnami (świetny Aaron Raulston) oraz z basem, aby dać w efekcie wyróżniający się na tej płycie utwór muzyczny, który kończy się efektownym gitarowym solo zagranym na gitarze wah-wah. Czuć tutaj atmosferę starych nagrań grupy Rush. To wspaniałe zamknięcie tego udanego albumu.

Podsumowując, „Dreaming City” to płyta, która naprawdę może się podobać. Trzeba jej koniecznie słuchać jako jednej nieprzerwanej całości. Dopiero wtedy ukazuje nam ona swój prawdziwy blask. Jest ona trochę cięższa i mniej symfoniczna niż wcześniejsze płyty Glass Hammer. Być może nie zaskakuje nowatorstwem, ale bez wątpienia urzeka jakością zebranej na niej muzyki. Zespół postanowił wrócić do swoich wczesnych wpływów: Rush, Jethro Tull, Gentle Giant i Yes, wprowadził też nowe elementy w postaci ewidentnych inspiracji muzyką Tangerine Dream. Są na tym krążku bardziej przestrzenne fragmenty progresywne, są też tematy utrzymane w klasycznie rockowym klimacie, kiedy to zespół trzyma się bardziej bezpośrednich rozwiązań, a gitary mają brzmienie bardziej surowe niż zwykle. Nie zmienia to faktu, że jako całość album jest dobrze zbalansowany z licznymi rockowymi utworami, spokojnymi balladami, progrockowymi szaleństwami i marzycielskimi elektronicznymi przerywnikami. Glass Hammer AD 2020 powrócił tą płytą w naprawdę wysokiej formie.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!