W ramach Święta Pracy 1 maja Deep Purple odsłoniło kolejny fragment z płyty „Whoosh!” publikując tytułową kompozycję „Man Alive”. Dlaczego tytułową? Ponieważ pada w niej enigmatyczne słowo „whoosh!”.
Utwór już pierwszego dnia podzielił fanów w klasycznej relacji ‘Love or Hate’. I przyznam, że jakkolwiek po wielokrotnym odsłuchaniu obie reakcje rozumiem, to sam mając zastrzeżenia do niektórych rozwiązań aranżacyjnych, należę do zwolenników tej kompozycji. Rozumiem jednak, że osoby które oczekują przede wszystkim zdrowego rockowego pierdolnięcia, a nie smęcenia, mogą być zdrowo zawiedzione.
Z jednej strony „Man Alive” niesie ze sobą potencjał na jeden z emocjonalnie najpiękniejszych momentów w historii zespołu, z drugiej strony równocześnie, jak już często w historii tego zespołu bywało, potencjału tego do końca nie wykorzystuje robiąc dwa kroki w przód i jeden do tyłu. Na czym polega kontrowersja? Na bardzo silnych przeciwieństwach, na których oparta jest kompozycja. Świadomie nie piszę piosenka, bo jest ona jej zaprzeczeniem.
Utwór ma modułowy charakter, w którym łagodne epicko-filmowo-pastoralne partie oparte rytmicznie na dźwiękach tykającego zegara skontrastowane są z fragmentami prostego rockowego utworu. Taka dźwiękowa hybryda. Jeżeli ktoś pamięta próbę połączenia dwóch muzycznych światów przez Jona Lorda w „Concerto For Group and Orchestra”, to gdzieś podobne założenie, może nawet nieuświadomione, wydaje się tkwić w konstrukcji utworu „Man Alive”, tylko w bardziej skondensowanej wersji ograniczonej do 5 minut i 30 sekund.
Długie intro z melorecytacją Gillana wprowadza nas w klasyczny purple’owy riff, który przechodzi w rockową zwrotkę. Jednak w momencie, gdy oczekiwaliśmy pojawienia się refrenu, wracamy do początku. Gillan opowiada, symfoniczne elementy narastają, pojawia się riff jako podstawa do pięknego sola Steve’a Morse’a, które przechodzi w zwrotkę, by za chwilę po raz kolejny wrócić do początku opowieści w której pojawia się wreszcie „whoosh”. Wszystkie elementy tworzące ten utwór pojawiały się już wcześniej: Gillan monologował ostatnio w „Top of The World” z płyty „Infinite”. Fragmenty rockowe przywodzą na myśl „Uncommon Man”, zaś motywy pastoralne nawiązują do intro z „Fools”. Środkowa część utworu i narastający symfoniczny motyw wraz solem gitarowym i następującym po nim fragmentem rockowym układają się jeden z najpiękniejszych motywów w historii zespołu.
Ian Gillan występuje w roli narratora, który na tle hipnotyzujących dźwięków opowiada historię zagłady ludzkości z perspektywy kosmologicznej oraz los ostatniego żyjącego na Ziemi człowieka. Nie jest to refleksja do końca apokaliptyczna. Jakkolwiek element zagłady ludzkości wywołany katastrofą ekologiczną jest przyczynkiem do dyskusji, to podstawowym założeniem jest konstatacja, że w perspektywie kosmologicznej obecność człowieka we wszechświecie na malutkiej planecie w niewielkiej galaktyce jest tylko niewiele znaczącym epizodem i tak jak nagle trochę znikąd człowiek się pojawił, to równie dobrze może nagle zniknąć zdmuchnięty (whoosh) oddechem kosmologicznych sił przyrody. W tej perspektywie można też odczytywać domykającą się naturalnie historię Deep Purple.
Jednak do głosu dochodzi też irytująca maniera produkcyjna Boba Ezrina, który mając umiejętność umiejętnego budowania klimatu potrafi go też nagle rozsypać, nie pozwalając rozwinąć się do końca tej kompozycji dokonując drastycznych cięć, z których pierwsze następuje jakby za wcześnie. W konsekwencji monologi Gillana trwają zbyt długo w stosunku do długości całego utworu. Refren, czy jego namiastka, potraktowany jest po macoszemu. Trochę tak jakby czegoś zabrakło lub coś zostało wycięte.
Nie wiem czy to jest celowy zamysł aranżacyjny producenta, który uznał, że lepiej pozostawić niedosyt niż przedobrzyć, czy też konsekwencja wymyślania muzyki na bieżąco w studio. Jednak podobne zastrzeżenia miałem również w przypadku singla „Throw My Bones”, który jest niewykorzystanym pomysłem z sesji do „Infinite”. Zauważyłem jednak, że słuchając „Throw My Bones” zaraz po „Man Alive” ten drugi utwór nagle zyskuje. Obie kompozycje łączy jakiś wspólny mianownik strukturalnego niedokończenia i zaburzenia proporcji. Może być zatem tak, że płyta „Whoosh!” jako całość będzie miała jednak swoją historię, coś na kształt koncept albumu złożonego nie tyle z piosenek, ale fragmentów muzycznych. Zobaczymy.
W każdym razie „Man Alive” kontynuuje mariaż Deep Purple z elementami rocka progresywnego, co wydaje się być naturalną konsekwencją poprzednich dwóch płyt. Niewątpliwie jednak miłośnicy bardziej refleksyjnych i złożonych form mogą tu odszukać więcej niż zwolennicy tradycyjnych i zwięźle podanych rockowych riffów.