Flaming Row to formacja utworzona już ładnych kilka lat temu przez znany duet niemieckich muzyków: gitarzystę Martina Schnellę oraz wokalistkę Melanie Mau (niedawno omawialiśmy na MLWZ.PL ich wspólny album z coverami pt. „Pieces To Remember”). Oprócz nich trzon grupy tworzą: Marek Arnold (k) i Niklas Kahl (dr). Wydany tuż przed ubiegłorocznymi Świętami Bożego Narodzenia krążek zatytułowany „The Pure Shine” to już trzeci album Flaming Row, na którym aż roi się od zaproszonych gości.
Lista muzyków zaproszonych do nagrań jest zgoła imponująca, wymienię więc tylko kilka najważniejszych nazwisk: Glynn Morgan (Threshold), Johan Hallgren (Pain Of Salvation), Gary Wehrkamp (Shadow Gallery), Dave Meros (Spock’s Beard), Jimmy Keegan (Pattern-Seeking Animals), Alexander Weyland (Traumhaus), Jose Pepe Jimenez (Santana) i wielu, wielu innych…Wydawałoby się, że w takim składzie powstanie album wybitny. Jednak coś zawiodło. O ile sam koncept, oparty na bestsellerowym cyklu Stephena Kinga „Mroczna Wieża” wydaje się ze wszech miar ambitny, konstrukcja płyty przypomina rozpisaną na wiele postaci rockową operę, instrumentacja i aranżacje wydają się więcej niż przyzwoite, a sam album ma swoje naprawdę dobre momenty, to niestety… sąsiadują one z dłużyznami i nudnymi fragmentami. Płyta jest długa, trwa aż pięć kwadransów, a całość podzielona jest na sześć wielosekcyjnych utworów. Pod względem konstrukcyjnym przypomina niektóre albumy Ayronu, a i stylistycznie plasuje się stosunkowo niedaleko od dzieł Arjena Lucassena, z tym, że Flaming Row, oprócz ewidentnych pierwiastków progmetalowych, dość mocno eksploatuje w swych kompozycjach elementy folku, czy raczej folk metalu.
Nie ma chyba sensu, by opisywać każdą z sześciu kompozycji oddzielnie, gdyż tworzą one zwartą i zamknięta całość, która zainteresuje przede wszystkim sympatyków symfonicznych brzmień, z folkowymi i metalowymi wstawkami. „The Pure Shine” jest albumem, który pokazuje spore możliwości zespołu, zapewniając odpowiednią przestrzeń dla wszystkich wykonawców. Rzadko się zdarza, by któryś z instrumentów dominował na tle innych, czy też czyjeś partie wokalne wyróżniały się jakoś szczególnie (z jednym zastrzeżeniem: głosu Melanie Mau jest tu zdecydowanie najwięcej, co w pełnym obrazie całości niekoniecznie jest ‘plusem dodatnim’). Siła przekazu muzyki Flaming Row polega na tym, że każdy coś od siebie dodaje i stara się to zrobić najlepiej jak może, niemniej – jak już wspomniałem – ku mojemu zaskoczeniu nie zadziałał tu efekt synergii i – aczkolwiek trudno się do czegoś na „The Pure Shine” przyczepić – coś nie funkcjonuje tu w sposób taki, by po wysłuchaniu całości pojawił się efekt ‘WOW’. Muzyka Flaming Row nie zawsze budzi żywe emocje, przynajmniej ja tego nie zauważyłem, długimi fragmentami wydaje mi się, że brzmi za mało zróżnicowanie, stąd po jakimś czasie, zamiast zachwytu, pojawia się uczucie pewnego zniecierpliwienia. A chyba nie jest to akurat to, co zespół chciał wywołać u przeciętnego odbiorcy.
„The Pure Shine” wydany jest bardzo starannie, w stylowym, rozkładanym na trzy części digipaku i oprócz podstawowego materiału, zawiera instrumentalny miks całości. Po co? Być może do śpiewania karaoke, co chyba jednak będzie trudne, zważywszy na to, że fabuła została rozpisana na wiele głosów. Tak czy inaczej, to niewątpliwie album z ambicjami, ale w sumie trudno mi go określić inaczej, niż jako... ‘lekkopółśredni’.