To płyta, której tak naprawdę miało nie być. Właściwy tegoroczny album Kristoffera Gildenlöwa będzie nosić tytuł „Empty”, a jego premiera planowana jest na jesień. Natomiast „Homebound” miał być co najwyżej EP-ką z odrzutami, które nie zmieściły się w programie przygotowywanej płyty. Materiału było po prostu za dużo, a po wyselekcjonowaniu zbędnej nadwyżki okazała się ona na tyle dobra, że musiała z tego powstać płyta. W dodatku składające się na nią utwory utworzyły niezwykle przekonywującą całość. Nic więc dziwnego, że autor postanowił dołożyć do tych „niechcianych” nagrań kilka dodatkowych utworów odgrzebanych w zakamarkach starych szuflad oraz dograł jeszcze cover pieśni Leonarda Cohena „Chelsea Hotel”. Całość dała zgrabne 35 minut z sekundami i została wydana na tej, jak się okazuje, niespodziewanej płycie, której nadano tytuł „Homebound”.
Pierwotnie jej premiera przewidziana była na 18. dzień kwietnia, ale akurat na ten czas z powodu koronawirusa przypadło całkowite zamrożenie artystycznej rzeczywistości i w efekcie album „Homebound” pojawił się na sklepowych półkach dopiero 5 czerwca. Ukazał się on nakładem małej firmy wydawniczej New Joke Music zarządzanej przez naszego bohatera. Jak widać, Kristoffer postanowił wziąć wszystkie sprawy w swoje ręce i wygląda na to, że wiedział co robi, bowiem efekt finalny - począwszy od udanego projektu graficznego, poprzez muzyczną zawartość płyty, a na atrakcyjnym formacie wydawniczym skończywszy („Homebound” ukazał się jako limitowany digipak zawierający krążki CD i DVD, a na tym drugim znalazły się animowane filmy wideo ilustrujące każdy utwór wchodzący w skład tego wydawnictwa) – utrzymany jest na bardzo wysokim poziomie artystycznym.
Kristoffer Gildenlöw to artysta, którego przedstawiać nikomu nie trzeba. Pain Of Salvation, Neal Morse Band, Dial, Kayak – to tylko kilka pierwszych z brzegu nazw projektów i zespołów, z którymi miał, bądź nadal ma, okazję współpracować. „Homebound” jest już jego trzecią solową płytą (poprzednią, „The Rain” z 2016 roku, recenzowaliśmy na naszych łamach). Podobnie jak na poprzednich, Kristoffer przedstawia na niej zestaw melancholijnych utworów zawieszonych w marzycielskiej i nadspodziewanie ciepłej atmosferze oraz piosenek opowiadających poruszające, często bardzo osobiste, historie.
Wydane na początku roku na singlu nagranie „Like Father Like Son” dało wspaniały przedsmak tego, co czeka nas po wysłuchaniu tej płyty. Zarówno singiel, jak i reszta utworów wypełniających to wydawnictwo ma spokojny, akustyczny charakter. To tu, to tam odzywa się jakaś bluesrockowa nuta, czasem pojawi się pierwiastek symfonicznej aranżacji, ale praktycznie cały czas mamy do czynienia wyłącznie z melancholijno-nostalgicznym, bardzo powściągliwym, muzycznym klimatem. Nawet obficie nasączony elektroniką utwór „Snow” idealnie pasuje do tego zestawu, który rozpoczyna się semiambientowym intro „Eternal”, a zaraz po nim mamy już serię coraz to piękniejszych piosenek: ujmującą „Holy Ground”, singlową „Like Father Like Son”, wspomnianą już wcześniej „Snow”, uroczą „Our „Home” i wreszcie przepiękną, chwytającą za serce liryczną balladę „You Need Not Stay (Away)”. Czuć, że to piosenki zaśpiewane przez Gildenlöwa prosto z serca, a jego muzyka płynie prosto z duszy.
I choć to bardzo krótki album, to słuchając kolejnych nagrań odnosi się wrażenie, że każde z nich jest piękniejsze od poprzedniego. Aż trudno uwierzyć, że to album z „odrzutami”. Skoro to tylko „odrzuty”, to zachodzę w głowę jak będzie brzmieć materiał, który za kilka miesięcy wypełni płytę pt. „Empty”?...