Wielki powrót po długich latach nieobecności zespołu Kansas nastąpił przed czterema laty, gdy grupa w odświeżonym składzie, z Ronnie Plattem - następcą Steve’a Walsha przy mikrofonie, opublikowała album zatytułowany „The Prelude Implicit”. Materiał został całkiem ciepło przyjęty, a zespół, od tamtego czasu aktywnie koncertując, przymierzał się do pójścia za ciosem i przygotował materiał na nowy krążek, zatytułowany „The Absence Of Presence”.
Niejedna grupa funkcjonująca pod klasycznym rockowym szyldem po powrocie do aktywności ogranicza swoje ambicje do celebrowania rocznic kamieni milowych swoich dyskografii. Zespół Kansas dla odmiany stara się zadowolić rzeszę wiernych fanów wciąż nowymi dźwiękami, mimo że prym kompozytorsko-tekściarski powierza postaciom, które jego skład uzupełniają dopiero od niedawna. Zarówno w przypadku „The Prelude Implicit”, jak i teraz, przy okazji „The Absence Of Presence” trudno oprzeć się wrażeniu, że Kansas nie próbuje być czymś więcej ponad to, do czego przez lata przyzwyczaił. Czy jednak nowe siły twórcze w zespole, które tak bardzo dbają o to, by marka Kansas przypominała o swoim istnieniu z klasą, są w stanie przywrócić prawdziwego ducha muzyki grupy?
O ile w przypadku poprzedniego albumu pod utworami podpisywali się zarówno starsi członkowie jak i nowe postacie w zespole, o tyle „The Absence Of Presence” to już przede wszystkim dzieło muzycznej wyobraźni tych drugich – obok komponującego gitarzysty Zaka Rizviego w składzie znalazł się również piszący piosenki klawiszowiec Tom Brislin. Współtwórca supergrupy The Sea Within, artysta znany ze wcześniejszej współpracy z legendami rocka progresywnego (Yes, Camel, Renaissance), jako jeden z najważniejszych architektów albumu tchnął w muzykę Kansas nie tyle świeżość, co pewną dynamikę i polot, których nieco brakowało na zachowawczym pod tym względem „The Prelude Implicit”.
Mimo swojej „słuchalności” i „strawności”, mimo melodyki, która wyraźnie wyszła spod niezwykle lekkiego kompozytorskiego pióra, materiał z „The Absence Of Presence” cierpi na pewną przypadłość. Jest to bowiem muzyka zdecydowanie konwencjonalna, na tyle uniwersalna, że przy niewielkich zabiegach producenckich mogłaby stać się szablonem dla nowych kompozycji niejednego zespołu z tego samego klasycznego pokolenia. Brzmi to być może dość brutalnie, jednak dzisiejszy Kansas jest dowodem na to, że szalenie trudno kompozytorom zaangażowanym spoza historycznego kontekstu rozwoju grupy ot tak stworzyć muzykę, która w sposób przekonujący odzwierciedlałaby ducha rockowej legendy. Owszem, charakterystyczne, niemal jakby cięte z Kansasowego wzornika riffy na skrzypce i gdzieniegdzie wtrącane hardrockowe gitarowe figury Richa Williamsa nie pozwalają zapomnieć, z jakim zespołem mamy do czynienia, jednak wrażenie pospolitości tych utworów jest aż nazbyt silne.
Czy przeszkadza to w ogólnym odbiorze najnowszej propozycji Amerykanów? Ostatecznie, nowych utworów Kansas słucha się całkiem przyjemnie, z chęcią nuci się melodie z kręcącej się raz za razem płyty – właściwie, czy w tym przypadku musi chodzić o cokolwiek więcej?