Maciej Meller to postać doskonale znana w progrockowym świecie. Gdyby jednak komuś nazwisko to do tej pory umknęło, to przypomnę pokrótce. Pochodzący ze Żnina muzyk jest współzałożycielem grupy Deep River, która przekształciła się potem w jednego z najważniejszych przedstawicieli polskiej sceny progrockowej - Quidam. Z zespołem tym wydał 6 płyt studyjnych oraz święcił sukcesy na wielu scenach w kraju i za granicą. Brał też udział w nagraniach dwóch płyt studyjnych Colina Bassa oraz był członkiem jego zespołu koncertowego (co zostało uwiecznione w postaci albumów live). Z Maćkiem Gołyźniakiem (ex-Sorry Boys, ex-Lion Shepherd) i Mariuszem Dudą (Riverside, Lunatic Soul) funkcjonował w trio Meller Gołyźniak Duda. Po śmierci Piotra Grudzińskiego dołączył w roku 2017 do Riverside – początkowo jako muzyk koncertowy oraz gość na albumie „Wasteland”, a od 1 lutego tego roku już jako pełnoprawny członek zespołu. Teraz, po 24 latach od wydania debiutu Quidam i niemal 30 od założenia Deep River, jak sam mówi, poczuł potrzebę i dojrzał do wydania materiału pod własnym nazwiskiem.
Głównym partnerem w pracach nad wydawnictwem zatytułowanym „Zenith” został Krzysztof Borek. Wokalista napisał wszystkie teksty do podesłanych przez Mellera zarysów piosenek, a następnie przygotował z nim wersje demo. We właściwych nagraniach, oprócz nich, udział wzięli perkusista Łukasz Sobolak, klawiszowiec Łukasz Damrych oraz basista Robert Szydło (odpowiada on także za miks i mastering).
Przejdźmy zatem do zawartości krążka. Album rozpoczyna najdłuższa, trwająca niespełna 9 minut, kompozycja „Aside”. Od pierwszych nut do naszych uszu dociera charakterystyczny, melodyjny sposób grania Mellera. Jak przystało na utwór takiej długości otrzymujemy w nim kilka zmian tempa. Początkowo opiera się głównie na dźwięku gitary akustycznej, z delikatnym klawiszowym tłem i subtelną pracą sekcji rytmicznej. W środku wycisza się, robi się lekko transowo, a gitarzysta serwuje nam cudnej urody solo. Powoli tempo narasta, by w finale zaatakować riffami w klimacie płyty tria Meller Gołyźniak Duda. Zaczyna się od bardzo mocnego wejścia, niczym u Hitchcocka.
Następujący po nim „Knife” zaczyna się motywem fortepianowym i loopem, tworzącym niepokojące tło dla śpiewu Borka, na chwilę robi się bardziej ostro, gitara tnie niczym tytułowy nóż, potem ponownie wycisza się robiąc miejsce dla partii bezprogowego basu na tle marszowego werbla. Końcówka to powrót do zadziornego riffu, na tle którego wokalista ma okazję do pokazania swoich sporych możliwości.
Numerem 3 oznaczono balladę „Plan B”. Dużo akustycznych dźwięków, z dodatkowym wokalistą (Szymon Paduszyński) w chórkach. To 4 minuty przyjemnego grania, które może z powodzeniem znaleźć się w propozycjach do niejednej listy przebojów.
„Halfway” to zmiana klimatu, choć i tu sporo jest gitary akustycznej. Jednostajny rytm z delikatnym podkładem klawiszowym, śpiew Krzysztofa jest nieco ostrzejszy. Druga część to już próbka tego, za co cenimy Macieja – melodyjne, Gilmourowskie solo na sześciu strunach.
I tak dochodzimy do „połowy drogi”, a właściwie do końca strony A. Drugą odsłonę wydawnictwa rozpoczyna singlowe „Frozen”. Nie dziwi mnie wybór akurat tego utworu do jego promocji. Ma on w sobie spory przebojowy potencjał, co udowodnił goszcząc przez kilka tygodni na pierwszym miejscu Czwartkowego Czarta w radiu rockserwis.fm. Choć charakter tego nagrania jest bardzo spójny z resztą płyty, to wyróżnia go nieco większa „chwytliwość” i, jak pisze sam autor, „refrenowość”. To bardzo udane wprowadzenie do albumu, uwydatniające wszystkie jego walory.
Na ścieżce nr 6 słyszymy początkowo… gwizdanie. Tak zaczyna się nieco bardziej dynamiczny „Fox”. Gitara tnie riffy, choć nieco w tle, pozostawiając pierwszy plan dla wokalu i przetworzonej perkusji. I tu jednak nie możemy mówić o monotonności, za sprawą wyciszenia i kolejnego popisu lidera na swoim instrumencie.
Zapewne wielu słuchaczom serce mocniej zabije przy drugim singlu wyciętym z płyty - „Trip”. Współautorem muzyki jest tu kolega z Riverside, Mariusz Duda. Bez wątpienia jest bardzo ciekawy fragment, który bardziej niż z nagraniami kwartetu kojarzy się z klimatami znanymi z płyt Lunatic Soul. Miejscami przypomina nieco „This Is The 21st Century” Marillion. Dużo tu przetworzonej perkusji, akustycznej gitary, klawiszowych plam, czy mandoliny. Pieśń snuje się powoli by w drugiej części przejść w instrumentalny, transowy odjazd - gitara łka gdzieś z tyłu, bas pięknie wygrywa „doły”, a klawisze grają pojedyncze dźwięki. To niesamowicie wciągająca, ośmiominutowa podróż.
Album zaczyna się od najdłuższego utworu, a kończy najkrótszym, półtoraminutowym „Magic”. Swoista koda, w której słyszymy tylko gitarę akustyczną i śpiew.
Warto napisać jeszcze kilka słów o Krzysztofie Borku. Ten doświadczony wokalista dysponuje bardzo sympatycznym głosem z delikatną chrypką. Idealnie wpasował się w klimat płyty zarówno swoim wokalem jak i warstwą liryczną. Skupia się ona na etapie życia, w jakim znaleźli się obaj twórcy, czyli gdzieś w jego szczycie, zenicie lub też (używając terminologii piłkarskiej) po pierwszej połowie meczu („Trip”), nie wiedząc co będzie dalej, w którą stronę pójść, zamarzają w dziwnej pozie („Frozen”).
I tak właśnie mija niemal dokładnie 45 minut obcowania z solowym debiutem Macieja Mellera. Trzy kwadranse, które upływają szybko i niezwykle przyjemnie racząc nas dźwiękami, w których słychać echa poprzednich dokonań muzyka, podanymi w bardzo spójny sposób (tu brawa także dla Roberta Szydło za świetną robotę przy miksowaniu). I choć można wyróżnić kilka fragmentów („Aside”, „Frozen”, „Trip”), to zdecydowanie polecam obcowanie z materiałem w całości, żeby w pełni docenić jego niezaprzeczalne piękno.
„Zenith” ukazuje się 18 września nakładem Ambient House. Wydany będzie w wersji kompaktowej oraz na podwójnym winylu (drugi krążek zawierać będzie wersje instrumentalne). Twórcą okładki jest Kaja Sosnowska, która wraz z Anną Gancarczyk i Łukaszem Pachem odpowiada za finalny wygląd oprawy graficznej.