Gdyby ktoś, idąc śladem Ryszarda Ochódzkiego vel Stanisława Palucha z ponadczasowej komedii „Miś” Mistrza Barei, zakupił „na dobrą wróżbę dla nowonarodzonego maleństwa, na przywitanie tego świata”, zamiast przecenionego biletu lotniczego do Londynu, ostatnią płytę Camela z premierowym materiałem, to w tym roku ta pociecha wchodziłaby w wiek pełnoletniości! Aż nie chce się wierzyć, ale właśnie w 2020 roku w lipcu, dokładnie 12-go, minie 18 lat od czasu ukazania się albumu "A Nod And A Wink", ostatniej jak dotąd studyjnej płyty popularnego „Wielbłąda”.
Oczywiście trzeba koniecznie podkreślić, że na tak długą przerwę miała wpływ przede wszystkim bardzo poważna choroba Andy’ego Latimera. Zapewne fani, śledzący na bieżąco stronę internetową zespołu oraz dochodzące wiadomości o stanie jego zdrowia, pamiętają jak mocno trzymali kciuki i wspierali się w ciężkich chwilach. Szczególnie podczas akcji „The Hour Candle” w listopadzie 2007 r., kiedy to Andy przeszedł chemioterapię i przeszczep szpiku kostnego. Ta pozytywna energia, jaka popłynęła od nas, fanów, do gitarzysty, a przede wszystkim Jego wola walki ze straszną chorobą i silny organizm, zaskutkowały tym, że Camel ponownie mógł wyruszyć w koncertowe trasy. Nie były już one oczywiście tak intensywne jak kiedyś, ale przecież najważniejsze było to, że ten wspaniały zespół powrócił do grania na żywo. Stało się to na jesień 2013 roku, w ramach promocji na nowo nagranej i rozszerzonej wersji klasyka z dyskografii grupy - „The Snow Goose”. Album ten w swej nowej odsłonie został poświęcony pamięci Petera Bardensa (zmarłego w 2002r.), a jednocześnie był podziękowaniem dla Douga Fergusona i Andy’ego Warda za ich wkład w pierwotną wersję płyty. Koncerty cieszyły się tak wielkim powodzeniem, a zespół nabrał tak wielkiego apetytu na „jeszcze”, że trasa była kontynuowana na wiosnę 2014r. Niestety z przyczyn zdrowotnych nie mógł już na nich wystąpić klawiszowiec Guy LeBlanc. Zastąpił go Ton Scherpenzeel. Z przykrością przypomnę, że mroczne fatum zebrało swoje okrutne żniwo w kwietniu kolejnego roku. W następstwie choroby zmarł wtedy Guy LeBlanc. Camel zdołał ukończyć trasę latem 2015 roku, odwiedzając w końcu (po raz pierwszy od 2000 r.) Polskę. Do dziś mam w pamięci wzruszające słowa, jakie padły z ust Andy’ego witającego się z nami, w momencie gdy sam uświadomił sobie ile lat trwała ta przerwa: „So long!!!” Wtedy naocznie mogliśmy przekonać się w jak doskonałej formie jest zespół na żywo! Uczta, jak to w zwyczaju ma Camel, trwała dwa sety, a po występach dochodząc długo do siebie, chyba każdy z nas zastanawiał się nadzwyczaj mocno „kiedy i czy w ogóle będzie nowa płyta?!” Tym bardziej, że Latimer w wywiadach podkreślał, że napisał wystarczająco dużo materiału na PIĘĆ (!!!) albumów. Ale zespół nadal trzymał nas w niepewności. W maju 2016r. Camel zagrał, również po wieloletniej przerwie, cztery koncerty w Japonii. Są one na tyle istotne, gdyż to właśnie wtedy wyklarował się aktualny do dziś skład. Tona Scherpenzeela zastąpił Pete Jones, niesamowity, niewidomy muzyk, grający na instrumentach klawiszowych, saksofonie oraz znacząco wspomagający zespół wokalnie. Pete w żadnym wypadku nie jest nowicjuszem na muzycznej scenie. Na co dzień stoi na czele własnego zespołu Tiger Moth Tales i zapewne dzięki temu, jak i ogromnemu talentowi jaki posiada, Andy’emu udało się wypatrzeć tego niezwykłego muzyka. Zapis jednego z koncertów w Tokio pt. „Ichigo Ichie” ukazał się w formacie DVD w styczniu 2017 r. i już dzięki niemu mogliśmy się przekonać jak wygląda to nowe oblicze Camela. A w 2018 roku, czyli już tylko po niespełna 3 latach przerwy, „Wielbłąd” zawitał do Polski ponownie, tym razem w ramach obejmującej rekordową od lat ilość (31 koncertów) trasy „Featurning Moonmadness”, której ukoronowaniem był ostatni występ na trasie zagrany i zarejestrowany dokładnie 17 września 2018 roku w londyńskiej The Royal Albert Hall.
Jak nie trudno się domyśleć po nazwie trasy, grupa postanowiła zaprezentować słuchaczom swój przełomowy ze wszech miar album „Moonmadness” z 1976 roku. Muzycy postanowili wykonać go w całości, w pierwszej części koncertów, w przepięknej nowej aranżacji, będącej połączeniem starego wytrawnego doświadczenia w postaci gry Latimera i Colina Bassa wraz ze świeżym powiewem pomysłów i młodzieńczą werwą „absolwentów” - perkusisty Denisa Clementa i debiutanta, wspomnianego już wcześniej, Pete’a Jonesa.
Całość pierwszej części koncertu rozpoczyna się od odtworzenia, stworzonej wręcz idealnie na potrzeby intro, kompozycji „Aristillus”, przy której dźwiękach oraz przy gromkich brawach zespół pojawia się na scenie i bez zbędnych ceregieli i zapowiedzi, raczy nas całym odegranym materiałem z płyty „Moonmadness”. Ta nagrana bezpośrednio po „The Snow Goose” płyta, posiada zdecydowaną przewagę instrumentów klawiszowych. Charakterystycznej gitary i fletu Latimera jest tu znacznie mniej niż na innych wydawnictwach. I to właśnie sprawia, że jest to prawdziwe pole do popisu dla Jonesa, który ten egzamin zdaje na stopień celujący! Jego gra naprawdę zwala słuchacza z nóg, a niesamowity wokal i wykorzystany w „Another Night” saksofon, jest jedną z najjaśniejszych odsłon tej nowej wersji płyty ze ścisłego kanonu progresywnego rocka. Oczywiście to, co wydobywają ze swoich instrumentów pozostali muzycy, to jest totalna magia i maestria, ale sam fakt ile młodzieńczych iskier wykrzesał tam Pete i z jaką siłą Denis wybija rytm wykorzystując cały zestaw perkusyjny, jest powalające. A to przecież pierwsze serwowane wykwintne danie tego wieczoru! Wybaczcie, że troszkę bezpardonowo potraktuję ten set koncertu, ale zakładam, że większość z Was doskonale zna na tyle „Moonmadness”, że opisywanie tak cudownych kompozycji, jak chociażby „Song Within A Song”, „Chord Change”, „Air Born” czy zamykającej płytę „Lunar Sea” z jednym z najpiękniejszych w historii muzyki pojedynkiem pomiędzy gitarą, basem i syntezatorem, jest zwyczajnie zbyteczne. Niech wiec wystarczy jedno kolokwialnie brzmiące stwierdzenie: Camel jest jak wino, a wersja live płyty „Moonmadness” z The Royal Albert Hall jest kapitalna pod każdym względem!
Druga cześć koncertu to, jak nietrudno się domyśleć, set złożony z utworów wyselekcjonowanych z pokaźnej dyskografii zespołu. Zostały one tak umiejętnie dobrane i ustawione w kolejności, aby poziom emocji i przede wszystkim satysfakcja słuchaczy, rosły z każdą z minutą do samego końca. To jest także wielką sztuką, którą koniecznie należy docenić. Drugi smakołyk wieczoru rozpoczyna utwór „Unevensong” z kolejną kapitalną partią klawiszy i wokalizą Pete’a, tym razem do spółki z Colinem. To dzięki Jonesowi takie klasyki dostają nowego życia na koncertach! Kolejny utwór, „Hymn to Her”, jest tylko potwierdzeniem tej tezy. Wspólne granie i śpiew Pete’a Jonesa w połączeniu z gitarą Latimera dosłownie zapierają dech w piersiach. Delikatne dźwięki fortepianu i ten magiczny wokal, sami się już domyślcie Kogo, wprowadzają nas do niezwykle smutnej kompozycji „End of The Line” pochodzącej z płyty „Dust And Dreams”, zainspirowanej, niezwykłą powieścią Johna Steinbecka „Grona gniewu”, która w sposób wyjątkowy opisuje czasy Wielkiego Kryzysu. To dzięki niej, w dużej mierze, Steinbeck otrzymał Nagrodę Nobla. Wspominam o tym celowo, gdyż jeśli właśnie przez jej pryzmat przesłucha się w całości „Dust And Dreams” geniusz Latimera, jako muzyka opowiadającego za pomocą gitary smutne, ale niestety prawdziwe historie, będzie widoczny jak na dłoni. Zachowawszy chronologię serwowanych skarbów poszczególnych wydawnictw, kolejnym utworem jaki dane jest nam przeżyć jest „Coming Of Age” z jednego z absolutnie z największych dzieł zespołu - „Harbour Of Tears”. To zdecydowanie najbardziej osobista płyta Latimeria, skomponowana po śmierci jego ojca i oparta na autentycznych losach przodków Andy’ego. Tytułowy „Port łez” to określenie jakie Irlandczycy nadali portowi w mieście Cobh. To właśnie tam wielu z nich po raz ostatni widziało swoich bliskich wypływających do Nowego Świata „za pracą i za chlebem”. To również tam, w 1915 roku, tak jakby wciąż za mało było bólu w tym miejscu, doszło do zatonięcia statku pasażerskiego Lusitania. „Coming Of Age” to tak sugestywny utwór, że kiedy tylko zamkniemy oczy, świadomi genezy tej historii dostajemy ją podaną w najbardziej emocjonalny z możliwych sposobów za pomocą jedynej i niepowtarzalnej gitary Andy’ego. I tak oto zachowując nadal ciągłość dyskografii zespołu, docieramy do jednego z najważniejszych utworów wieczoru. „Rajaz” - tytułowa kompozycja z najbardziej „wielbłądziej” płyty (gdyż gdzie indziej, jak nie na pustyni, wielbłądy czują się najlepiej?) zagrany jest w takiej wersji, że nie wiem czy ktokolwiek byłby zdolny to opisać. Tego trzeba posłuchać, wysłuchać, uklęknąć i zaniemówić z wrażenia. I chłonąć - wciąż i wciąż…
„Well I'm walking this lonely street
but I'm far from bein' alone
'Cause everyone I meet,
has nowhere to call home.
So they move on
from day to day,
just to stand in a line.
Well my mother she comes to me
and begs me not to fight.
For the sake of the family,
I have to stay out of sight.
So I move on
from day to day,
just to stand in a line.
On the road again
for a job I never find.
People talking...
as if we're not their kind.
I got a handbill,
says there's work up here.
Left my homeland...
and paid a price too dear.
I've come to the end of the line
there's too many men,
despair in their faces...
Each one of us hoping to find a life,
a home, a dream...
within the line.
I ain't helpless --
I just need a hand.
These are hard times,
for every kind of man.
I've come to the end of the line
there's too many men,
despair in their faces.
Each one of us hoping to find
a life, a home, a dream
a place to be.”
Ta przepiękna historia o nomadach, w stosunku do wersji jaką znamy ze studyjnej płyty, jest całkowicie przearanżowana, a to co wyczynia w niej „nasz bohater wieczoru”, Pete Jones, tym razem grając solo na saksofonie, jest absolutem! Żadne inne słowa tego nie oddadzą. Ta wersja jest największym zaskoczeniem koncertu, klejnotem muzycznym i dobitnym potwierdzeniem, że Andy, spotykając Pete’a, kolejny raz wygrał los na życiowej loterii szczęścia! Nawet kiedy kończy się ten utwór i słyszymy wyrażone wzruszającym, wręcz łamiącym się głosem, podziękowania i krótką opowieść Pete’a o tym jak został zaangażowany do zespołu … nie sposób opanować łez. A te niestety nie ustąpią tak szybko! Nie ma przecież większego Camelowego ich wyciskacza, niż „Ice”. Zawsze, kiedy go słyszę, mam wrażenie, że jest tak perfekcyjnie skomponowany pod względem emocji, jakby „opowiadał” życie każdego człowieka. Począwszy od narodzin, poprzez dorastanie i rozmaite burzliwe doświadczenia już dorosłego życia, jakich los nam nie szczędził. Jest tak cudownie uniwersalny, a dodatkowo, dzięki temu, że jest kompozycją instrumentalną, jest wręcz stworzony do tego, aby zamknąć oczy i w tych ponad dziesięciu minutach, pod własnymi powiekami, uruchamiając umysł, bądź robiąc sobie prywatny rachunek sumienia, wspomnieć, a wręcz ujrzeć za pomącą dźwięków, wszystkie najważniejsze momenty własnego życia. Aby co nieco poprawić nastrój i wybudzić nas z tego letargu marzeń i wzruszeń, zespół funduje nam kompozycję „Mother Road” (ponownie z „Dust and Dreams) z bardzo dużą ilością improwizacji. Muzycy do tego stopnia folgują sobie na scenie, aby zapewne rozładować wszystkie emocje poprzednich kompozycji, że brzmią czasami dosłownie jak ZZ Top! Aż ciśnie się na usta stwierdzenie, że Camel nie tylko precyzyjnie uderza na scenie w nostalgiczne nuty, ale również potrafi z dystansem podejść do muzyki i uraczyć nas zabawą w rhythm’n’bluesa i kapitalnego rock and rolla! Jest to kolejny niezapomniany i oszałamiający moment koncertu. Te frywolne popisy bardzo sprawnie przechodzą z kolei w pełną niepokoju instrumentalną kompozycję „Hopeless Anger” (z „ Harbour of Tears”) w której usłyszymy m.in. ten charakterystyczny, wbijający w ziemię gitarowy riff – motyw przewodni całego albumu.
Niestety, wszystko co dobre ma swój koniec. Po krótkich podziękowaniach i zapowiedzi Andy’ego nie może być innego scenariusza i bardziej odpowiedniego utworu na zakończenie niż „Long Goodbyes” z uznawanej wręcz za kultową w Polsce płyty „Stationary Traveller”. I nie ma się co dziwić, gdyż ta muzyczna historia miłości dwojga ludzi rozdzielonych murem berlińskim jest nam szczególnie bliska do wyobrażenia i przeżywania, nie wspomniawszy o wyjątkowej, wręcz romantycznej linii melodycznej większości utworów z tego krążka. Solo gitarowe Latimera, w tej zasadniczo kończącą setlistę kompozycji, autentycznie przeszywa słuchacza na wylot. Tym bardziej, że wersja koncertowa okraszona jest tą dodatkową eksplozją gitarowego pioruna emocji jaki nas poraża, tuż po oficjalnym pożegnaniu zespołu z publicznością.
Na otarcie łez po „Długich pożegnaniach” tego ponadczasowego show otrzymujemy w postaci bisu klasyk nad klasyki – utwór „Lady Fantasy”. Rozpisywanie się o jego walorach jest dla każdego fana dobrej muzyki zbyteczne. Chciałbym jednak dodać jedno skromne, moim zdaniem, spostrzeżenie. Nie ma bardziej perfekcyjnego utworu, który jest wręcz testem na synergię całego zespołu. Każdy muzyk wkłada w tą kompozycję tyle z siebie, tyle ze swojego serca, że słucha się jej za każdym razem z podziwem i dziecięcą wręcz radością. Czysta perfekcja i fenomen zaledwie czterech muzyków! Każde inne słowo jest zbyteczne. Dla mnie jest to ideał emocjonalnego rezonansu, pulsu zespołu, który jest w tym utworze, jak w żadnym innym, jednym organizmem.
Biorąc pod uwagę historię, okoliczności, miejsce koncertu, ale przede wszystkim najlepszy od wielu lat skład Camela, a także formę zespołu, to bez wątpienia jest to jedno z najlepszych wydawnictw „live” kapeli, która gra już przecież od 49 lat! Po TAKIM prezencie i mając na względzie MOC, z jaką „Wielbłąd” powrócił, wręcz obowiązkiem jest czekać na nowy materiał (podobno wreszcie w tym roku), no i oczywiście na kolejne koncerty.
Nie będę tu żadnym odkrywcą jeśli stwierdzę na koniec, że występy Camela to coś więcej niż zwykłe obcowanie z muzyką na żywo. To autentyczne duchowe uczty. Do końca swojego życia będę miał wyryte w pamięci wspomnienie, kiedy to dokładnie 5 kwietnia 1997 roku, czekając cierpliwie na otwarcie drzwi Hali Wisły w Krakowie, tuż przed pierwszym legendarnym koncertem grupy w Polsce, byłem świadkiem jak niezwykle sympatyczna para rozmawiała o muzyce Camela. Chłopak, najwyraźniej wielki fan zespołu, próbował wytłumaczyć swoje partnerce, która totalnie sprawiała wrażenie osoby „jedynie towarzyszącej”, na czym polega Ich fenomen. Pamiętam, użył takiego zdania: „Po koncertach Camela życie już nigdy nie będzie takie samo…” Tak się złożyło, że po tym występie spotkałem tę parę raz jeszcze. Ta „przypadkowa” uczestniczka koncertu siedziała pod opuszczającą przez widzów halą na schodach i… płakała ze wzruszenia! W końcu wtedy miała okazję usłyszeć na żywo cały „Harbour of Tears”. Zatem łzy były jak najbardziej uzasadnione. A chłopak, przytulając ją czule powtarzał: „a nie mówiłem Ci?!”.
Więc i ja także pozwalam sobie Wam powiedzieć: Camel to esencja piękna, uczuć i największych możliwych emocji w muzyce! I taki właśnie też jest ten album, zarejestrowany w jednej najbardziej prestiżowych sal koncertowych na świecie!