Przyznam szczerze: lata świetlne temu (no, może przesadzam: było to jakieś ćwierć wieku temu) twórczość Roine’a Stolta i jego Kwiatowych Królów uważałem za wiodącą dla nurtu tzw. drugiej fali odrodzenia progresywnego rocka. Stolt i spółka zachwycali mnie świeżością oraz jakością pomysłów, niebanalnym ich prezentowaniem i bezkompromisowym podejściem do wykonywanej przez siebie muzyki.
A dzisiaj, gdy słucham właśnie najnowszej płyty zespołu The Flower Kings pt. „Islands”, to wydaje mi się, że to co kiedyś uważałem za niepodważalną zaletę jego muzyki, dzisiaj staje się prawdziwym przekleństwem.
Żeby nie było żadnych wątpliwości: „Islands” nie jest albumem złym. Obiektywnie pośród 21 utworów wypełniających jego program nie ma ani jednego nietrafionego numeru. To rzecz powstała w czasie pandemii, a efekt, przynamniej na pierwszy rzut ucha – biorąc pod uwagę te okoliczności – jest więcej niż przyzwoity. Razi jednak ta powtarzalność i pociągnięta do bólu przewidywalność tej muzyki. Gdy słuchasz, z głośników płyną całkiem przyjemne dźwięki. Gdy wyłączasz, w pamięci nie zostaje nic. Zastanawiam się co po takich płytach, jak „Islands” pozostanie po latach? Wydaje mi się, że niewiele. W oceanie ukazujących się jak grzyby po deszczu nowych płyt z szeroko rozumianego ‘progresywnego’ gatunku produkcje Stolta i spółki, z reguły przepadają z kretesem. Piszę to mocno zachodząc w głowę dlaczego tak się dzieje, gdyż zdaję sobie sprawę jak bardzo pochlebną ocenę wystawiłem poprzedniemu albumowi The Flower Kings „Waiting For Miracles”. Od premiery tego dwupłytowego (!) albumu minęło zaledwie 11 miesięcy i oto przede mną leży znowu opasłe, dwupłytowe wydawnictwo… A to przecież nie pierwszy, ani nie drugi podwójny album w dorobku The Flower Kings (sic!). Konsekwencja godna pozazdroszczenia. A może to raczej upór godny lepszej sprawy?... Albo też zwykła przewidywalność i karmienie słuchacza nadmiarem dźwięków?... I jak zwykle rodzi się pytanie: czy nie lepiej byłoby „ścisnąć” ten ogrom muzyki, by zrobić zeń jeden, bardzo dobry krążek? Może wtedy „Islands” miałby szansę stać się klasykiem? Bo nie ukrywam, że spora część materiału ma w sobie przeogromny potencjał.
No właśnie, wracając do „Waiting For Miracles”: tak bardzo nachwaliłem się tej płyty w zeszłym roku. Minęło trochę czasu i co? Pytam sam siebie. Trochę retorycznie. A w odpowiedzi słyszę: nic. Naprawdę dziś niewiele już pamiętam z tamtego wydawnictwa. Pytam zatem raz jeszcze: co w naszej pamięci pozostanie z najnowszego albumu?
Na pewno to, że to płyta pandemiczna. Powstała w tak trudnym dla każdego artysty czasie, podczas przymusowej izolacji, w warunkach domowych, w odizolowanych od siebie, porozrzucanych po świecie, niczym samotne wyspy (stąd tytuł płyty?), studiach nagraniowych. W chwili nagrywania tej płyty członkowie zespołu stali się takimi porozrzucanymi po świecie ludzkimi wyspami, ale jeżeli jest cokolwiek, co mogłoby w tym współczesnym dziwnym i coraz bardziej wyalienowanym świecie ponownie nas i ich połączyć, to jest to muzyka. Na przykład taka jak ta. Bo „Islands” na pewno nie jest jakąś pośpiesznie skompilowaną kolekcją piosenek, które mogłyby nie ujrzeć światła dziennego, gdyby nie lockdown. Wręcz przeciwnie, ten album jest tak samo udany (albo nawet bardziej), jak wszystko, co wcześniej wydano pod szyldem The Flower Kings. Co jeszcze zapamiętamy? Na pewno to, że instrumentalnie jest to płyta bezbłędna. Roine Stolt zawsze otaczał się doborowym towarzystwem: Hasse Fröberg śpiewa (i jak zawsze tworzy ze Stoltem dobrze uzupełniający się wokalny dwugłos) i zagrał na akustycznych gitarach, Zach Kamins obsługuje instrumenty klawiszowe (w tym melotron i organy), a także dokonał licznych orkiestracji, a sekcję rytmiczną tworzą basista Jonas Reingold oraz perkusista Mirko DeMaio. Wspomaga ich dodatkowo Rob Townsend na saksofonie (zwracam uwagę na szybko wpadający w ucho utwór „Serpentine”!). Co jeszcze na pewno zapamiętamy? Na pewno też to, że okładkę zaprojektował Roger Dean – nadworny grafik m.in. grup Yes, Asia, Focus i Uriah Heep. Na pewno to, że na albumie „Islands” postawiono na zdecydowanie krótsze piosenki. Nie ma w programie tej płyty długich suit, do których Kwiatowi Królowie tak nas przyzwyczaili – najdłuższa kompozycja to trwający 9 minut „Solaris”, a lwia większość to zaledwie 3-4 minutowe utwory. No i na pewno zapamiętamy też to, że na „Islands” zachowany został pewien standard, którego zawsze oczekujemy od The Flower Kings: słyszymy tu dobre, finezyjne granie - od majestatycznego prog rocka, poprzez dziwaczne partie instrumentalne aż po chwytliwe melodyjne refreny, od porażających erupcji basu i perkusji, poprzez patetycznie brzmiące klawisze aż po imponujące orkiestracje, wieloosobowe chóry i finezyjne partie gitar, od najsłodszych melodii po najbardziej skomplikowane instrumentacje - wszystko to tam jest. I jest o wiele więcej.
Jest nowa płyta The Flower Kings. Cieszmy się z niej, bo za rok o tej porze pewnie już nikt o niej nie będzie pamiętać…
PS. Podczas słuchania wynotowałem sobie kilka tytułów, przy których postawiłem gwiazdkę: „Godbye Outrage”, „Black Swan” (gitara Stolta brzmi jakby gra na niej Brian May), „Solaris” (tu nawet dwie gwiazdki!), „Heart Of The Valley”, „All I Need Is Love” (Hasse Fröberg w popisowej partii wokalnej!), „Northern Lights”, „Looking For Answers”. Może jednak się mylę i nie wszystko, co znajdujemy na „Islands” to rzeczy do szybkiego zapomnienia?...