Pain Of Salvation - Panther

Przemysław Stochmal

Zespół Pain Of Salvation w ostatniej dekadzie z haczykiem podlegał przeróżnym perturbacjom. Zaskakujące roszady personalne, stylistyczne wolty, poważne problemy zdrowotne Daniela Gildenlöwa - kariera grupy od jakiegoś czasu toczy się dość zawiłym torem, a najświeższa propozycja zespołu, zatytułowana „Panther”, również jest świadectwem, że twórczość grupy chyba musi wynikać z pewnego fermentu. Gildenlöw nie tylko pozbył się z zespołu Ragnara Zolberga, partnera w pracy kompozytorskiej nad poprzednim albumem, zastępując go wcześniejszym gitarzystą grupy, Johanem Hallgrenem, ale też po raz kolejny w karierze spuścił z metalowego tonu.

Ciężar i klimat wydanego w 2017 roku „In The Passing Light Of Day” przytłaczały. Tym razem również nie jest za wesoło, bo i czasy mamy niewesołe, ale wraz z „Panther” zespół proponuje dużo więcej muzyki bardziej przemyślanej i po prostu ciekawszej. Tym, co uderza już od pierwszego odsłuchu najmocniej, są definiujące brzmienie materiału wszechobecne formalne zabiegi realizacyjne. Czysto foniczna strona kompozycji jak nigdy dotąd stała się priorytetem dla Gildenlöwa, pod względem wszelakich modulacji i eksperymentów dźwiękowych dzieje się tu bez liku. Co istotne, w większości przypadków udało się uniknąć największego zagrożenia, jakie niesie ze sobą pokusa kombinowania z dźwiękiem gdzie tylko się da – realizacyjna ekstrawagancja na ogół nie przyćmiewa idei dobrej piosenki i uatrakcyjnia jej słuchalność – choć, co nietrudno przewidzieć, nie zawsze tak jest.

Efekt balansowania pomiędzy kompozycją, melodią a odważną realizacją materiału wielokrotnie godny jest podziwu, gdzieniegdzie jednak jakby zabrakło pary na dopracowanie tego pierwszego, wydawałoby się, nadrzędnego elementu. O ile jednak średni efekt ryzykownych zabaw można wybaczyć otwierającej album piosence „Accelerator”, o tyle potencjalne „grand finale” w postaci trzynastominutowego „Icon”, który wyjątkowo nie szafuje tak mocno fonicznymi niespodziankami, rozczarowuje sztampowością i zbyt mocnym poleganiem na wycinkach ze starszego repertuaru grupy. Tu jakby pomysły się wyczerpały, tak pod względem aranżacyjnym i brzmieniowym, jak i stricte kompozycyjnym.

Pierwsze wrażenie i to, jakie album pozostawia po sobie, mogą być więc mylące, bo pomiędzy tymi słabszymi momentami Gildenlöw umieścił zestaw doprawdy frapujących utworów. Fakt, że momentami nieco trzeba się natrudzić, by w nowej, pełnej modulacji i inteligentnie lokowanej elektroniki muzyce znaleźć dawniejsze oblicza Pain Of Salvation, jedynie potwierdza, że Szwedom wciąż zależy na przedefiniowywaniu własnej estetyki. Inny niż do tej pory ciężar uderzający w „Unfuture”, przeorganizowana formuła typowej dla zespołu ballady w „Wait” czy elektroniczna kanwa dla tradycyjnego rapowania w świetnej piosence tytułowej doprawdy są grzechu warte.

Szkoda, że owoce bez wątpienia przywróconej twórczej weny Daniela Gildenlöwa nie wypełniły nowej płyty Pain Of Salvation po brzegi. Powstał album tyleż wciągający, co nierówny – tym lepiej, że trwa „zaledwie” ponad pięćdziesiąt minut i nie „dopychano” go do większych rozmiarów - to, co na albumie przeciętne, zajmuje jego mniejszą część. „To be continued” wypisane wewnątrz okładki pozwala mieć nadzieję, że zespół, w (oby) niedalekiej przyszłości wydając sequel albumu, będzie w stanie jeszcze mocniej zredukować ilość płytszych fragmentów – bo, jak się okazuje, wciąż ma predyspozycje, by nieźle czarować.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!