Historii tego niezwykłego zespołu, z charyzmatycznym liderem na mikrofonem, poświęciłem wiele miejsca prawie równo rok temu, opisując przepiękną EP-kę, Siverta Høyema pt. „Roses of Neurosis”. Nie chciałem wtedy obwieszczać głośno (może żeby nie zapeszyć), że dusza artysty i miłość do muzyki zwycięży i doczekamy się powrotu Madrugady do czynnego, artystycznego życia i nowego albumu po… 14 latach!
Zawsze kiedy po tak długim okresie przerwy, w dodatku spowodowanej śmiercią gitarzysty i jednego z głównych kompozytorów, Roberta Buråsa, zespół reformuje się po wcześniejszym rozpadzie, pierwszymi sensownymi pytaniami, jakie przychodzą do głowy są: czy zaczęli od miejsca w którym skończyli? Czy miniony czas nie spowodował, że obrali inny kierunek muzycznych dróg?
Aby rzetelnie i skrupulatnie odpowiedzieć na te pytania można by było prześwietlić każdą poprzednią płytę, dodając do tego zawsze subiektywne odczucia odbiorców. Ale czy ma to sens, jeśli to fani praktycznie stawiając się w większości na wyprzedane koncerty, sami zdopingowali muzyków do tego, co jest ich powołaniem, szczególnie jeśli ma się tak wielki talent jak muzycy Madrugady?
Z drugiej strony, przecież to jest naturalny świat artystów, którego niestety dotyka także proza życia, w postaci ruchów personalnych, różnego rodzaju tragedii (proszę spojrzeć chociażby na ostatni przykład Big Big Train czy dowodu bardziej nam bliskiego - Riverside). Co więcej, kontynuacja muzycznej podróży w przypadku tak wrażliwych twórców zawsze będzie swego rodzaju hołdem dla swoich muzycznych przyjaciół, który odeszli zbyt wcześnie i już samo to jest czymś pięknym i bardzo wzruszającym.
Ale granie starych piosenek to jedno, a ożywianie ducha starego zespołu i dodawanie nowych aspektów i utworów do repertuaru, to zupełnie inna sprawa.
Sam Sivert zapytany dlaczego postanowił reaktywować zespół w studio wspomina: „Im dłużej byliśmy w trasie, tym częściej rozmawialiśmy o nowym albumie. Cała tourne było dla nas bardzo inspirujące. Publiczność była często dwa do trzech razy większa niż wcześniej. Miło było znów być razem w drodze, a nasza interakcja była świetna. Decyzja o nowym albumie wynikała naturalnie z wrażeń z trasy”.
I od razu dodaje: „Gdybyśmy nagrali "Chimes At Midnight" bez wcześniejszego koncertowania, z pewnością brzmiałby zupełnie inaczej. Zanim weszliśmy do studia, przez ponad rok mieszkaliśmy i oddychaliśmy "Industrial Silence". Tak więc nowa płyta ma wiele wspólnego z ponownym odkryciem debiutu z 1999r. Dlatego dla naszych starych fanów na nowej płycie będziemy bardzo rozpoznawalni”.
Na wspomnianej trasie oprócz wokalisty Siverta Høyema, basisty Frode Jacobsena i oryginalnego perkusisty Jona Lauvlanda Pettersena, pozycję zmarłego Roberta Buråsa przejęli dwaj gitarzyści: Cato Thomassen i Christer Knutsen.
W tym składzie powstała wydana 28 stycznia 2022 roku płyta "Chimes At Midnight", zbiór zachwycających ballad, które natychmiast ożywiają dawne wspomnienia i w naturalny sposób są równocześnie płytą dojrzałej Madrugady. Nie chcę używać stwierdzenia, że zespół się zestarzał, wszystkich nas niestety dotyka ten proces. Oni zwyczajnie nabrali doświadczenia, dorośli do takich brzmień, jakie zawiera ten niezwykły i magiczny album.
Nagrany został w Los Angeles pod czujnym okiem producenta Kevina Rattermana w Studio 1 Sunset Sound. To legendarne miejsce, a właściwie kompleks działający przeszło 60 lat. Powstało tam ponad 300 albumów, które potem zdobyły status złotej płyty. To właśnie tam powstał m.in. legendarny "Pet Sounds" Beach Boys i wiele innych albumów złotej ery rocka i popu. Nagrywali tam najwięksi: The Doors, Janis Joplin, Led Zeppelin, The Rolling Stones, Van Halen, Prince, a także współczesne gwiazdy takie, jak przykładowo The Black Keys, Rage Against The Machine, Kings Of Leon, Beck, Morrissey czy The Smashing Pumpkins.
Atmosferę tego miejsca Sivert wspomina tak: „Zawsze staraliśmy się uchwycić przestrzeń w naszej muzyce. Nie chodzi o stworzenie sztucznej przestrzeni za pomocą instrumentów, ale o transport tej prawdziwej. Niektóre nasze utwory zawierają wręcz ciągi znaków. Przyczynia się do tego na pewno studio i klimat miejsca, gdzie nagrywamy”.
O ile wcześniej Madrugada na swoich płytach bywała ostra, bardziej hałaśliwa i szorstka, a nawet ocierająca się o punk, dziś serwuje nam fantastyczne melodie wtopione w strzelistą i epicką muzykę nasączoną nadzwyczaj skumulowanymi emocjami. Ten album wymaga skupienia, ale w zamian daje tak dużą dawkę marzycielskiego alt-rocka i może okazać się wręcz pułapką uzależniającą każdego wrażliwego i wymagającego słuchacza, od której nie można będzie się uwolnić!
12 utworów, 58 minut i 30 sekund piękna i niebanalnych słów w większości o uczuciu, tęsknocie i wszystkim tym, czym jest miłość i te niełatwe związane z nią relacje damsko–męskie. I ani jednego banału, ani jednej niepotrzebnej nuty! Madrugada potrafi tworzyć tak intymną atmosferę, że słuchając tego albumu ma się wrażenie całkowitego odizolowania od wszystkiego co nas na co dzień dręczy, przytłacza, w zamian za refleksję i nieziemską aurę, która odrywa nas dosłownie od ziemi.
Album otwiera wybrany również na pierwszy singiel „Nobody Loves You Like I Do”. To klimatyczny, elektryzujący, a jednocześnie napędzany jakąś duszną atmosferą utwór i gdyby nie dopełniający go perfekcyjnie wokal Høyema, to mógłby z powodzeniem być wykorzystany jako ścieżka dźwiękowa z jakiegoś retro filmu, najlepiej melodramatu, gdyż posiada odpowiednią do tego tonację, bujną orkiestrację i trafne gitarowe prowadzenie.
„Running From the Love of Your Life” ukazuje powinowactwo brzmienia muzyki country z amerykańskim rockiem. Klarowny wokal Høyema jest wyciszony w niższych niż zwykle rejestrach i przypomina czasem… śpiew Michaela Stipe'a z R.E.M., szczególnie z okresu „New Adventures in Hi-Fi”. Gitara prowadząca zawodzi w tle z charakterystycznym slajdem, co w efekcie ładnie się łączy i tworzy wyjątkową barwę.
„Help Yourself to Me” to praktycznie znak rozpoznawczy zespołu – wręcz ortodoksyjna ballada, która zawiera w sobie najprzyjemniejszą z możliwych mieszankę romantycznego Høyema, hipnotycznego fortepianu i delikatnie brzęczących akordów gitarowych. Rzadkie solówki i delikatnie zharmonizowane wokale są świetnym akcentem, ale utwór jest tak subtelny i rozmarzony, pomimo wszelkich szczegółów, które zawierają ukryte gdzieś w sobie i wręcz sączące się w tle tych niezwykłe wyznania:
„Through the darkness and the pleasure
I love you beyond measure
Just tell me what you need
When the weakness is unholy
It's true, I love you only
Just help yourself to mе
Baby, help yourself to me”
"Stabat Mater" (z łac. "Matka Jezusa") kołysze w rytm melodii nie z tego świata. To rodzaj muzycznej modlitwy. Usłyszymy tam elementy charakterystyczne dla greckiego folku i płaczące solo gitarowe, które idealnie podkreśla boskość tej kompozycji. To jeden z najmocniejszych momentów płyty, a lewitowanie przy niej jest gwarantowane.
„I got my reasons for the things I do
I'm flying blind here, same as you
I explode into this life with no real purpose
Except Mother Bird said
I loved you, baby
Bring on this message, fly”
Kolejny temat, "Slowly Turns The Wheel", wydaje się być zaginionym utworem, gdzieś pomiędzy trzecim, a czwartym albumem zespołu. Trafia prosto do serca swoim ciepłem i urokiem i jeśli mam użyć porównania, że Kenny Rogers lub Kris Kristofferson kołyszą łodzią, to ten kawałek wywróci ją na środku jeziora i… utopi w odmętach wody.
W "Imagination" słychać trzask ognia, choć to powolny utwór na pozór bez mocnej iskry, ale od czego jest wyobraźnia? Usypiająca przyjemność, której istotą jest użycie marzeń, fantazji, aby zawsze być z kimś, kogo kochasz, kto tak naprawdę mieszka w twoim sercu:
„Imagination, what a way to live your life
Anyway, I wanted to try
Can't be alone all the time in my mind
Imagination, the world is full of lies
Some are simply beautiful, they cover my eyes
Kiss my eyelids, little dream come alive
I’m with you still, I always will be
Even in my imagination
Is it only in my imagination
That my imagination drags me down?
I wanna show you all of my creations
And say, see what I've found
Can't be alone all the time in my mind
I’m with you still, I always will be
Even in my imagination”
"Dreams At Midnight" to kolejny ognisty i przebojowy utwór, za który powinno się wręcz karać Siverta i spółkę, gdyż tak mocno i przekonująco wchodzi w głowę, że nie sposób się go pozbyć!
Z kolei w „Call My Name” czai się jakiś mrok, strach i niepewność, a przede wszytki tęsknota i to tytułowe wołanie będące jednocześnie zaproszeniem do „krainy cudów”.
„Empire Blues” jest dość wierne swojemu tytułowi, gdyż oczywiście jest to blues! To wyraźne "odchylenie" w stosunku do dotychczasowego jednolitego klimatu płyty. I wcale nie jest na niej żadnym nieproszonym muzycznym gościem.
”You Promise To Wait For Me” przenosi nas w czasie i chyba rzeczywiście Studio 1 Sunset Sound daje takie możliwości! Przecież to wypisz wymaluj kwiecisty song w klimacie The Mamas And The Papas, z zachowaniem wszystkich, nawet najbardziej szczegółowych, elementów ich stylu. Kopia? Nie! Geniusz Høyema, gdyż on to robi po swojemu z wyczuciem, szczerością i smakiem.
„The World Could Be Falling Down” to początek wielkiego finału albumu. Maniera śpiewu Siverta, klimat, który tworzy leniwa gitara i namiętna melodia, jest tutaj niczym Chris Isaac w swoim najlepszym wydaniu. I do tego ta elegancja i styl…:
„So much you could do for love
So much you could do for the one you love
Me, I'll always be true to you, oh
The world could be falling down
It could still be all around”
Ten niezwykły przebojowy powrót po latach wieńczy kompozycja „Ecstasy”, której sam tytuł jest już rozkoszą… A piosenka? Wyobraźcie sobie kameralny klub, przyciemnione światło, fortepian i anielski głos Høyema, a w tle delikatnie i prawie niewidocznie akompaniujący zespół. Wszyscy są wytwornie ubrani w eleganckie koszule i garnitury i śpiewają to wszystko dla siedzących przy gustownych stolikach par trzymających się za rękę w świetle świec, ale także i usadowionych gdzieś po brzegach i po kątach, topiących swoje smutki w szkle, samotników z pękniętym i złamanym sercem:
„When I am gone and none remain
To clear your eye and know your pain
Carry on, little river sadness
To the void that has always been
I’ve been and always will be here
I’ve loved and I have missed you, dear
And the life that I once gave you
Is the life you’ve restored in me
If you, like I, should fear your heart
And be reduced to playing a part
Wish you’d be what only you can be
In spite of what you’re told
The truths and lies you’ve kept within
The ECSTASY in everything
Spill it all to the one who’ll love you
It is truth, it is hope, it is unbelievable
Carry on, carry on
Cause I’ll keep riding by your side
I see you’re wronged, I see you fight
For the light that is left inside you
For your life, to the death
To the stars!
Until we break apart”
Czy można po tej dawce emocji tak po prostu wstać od stolika? Nie! Ten album obezwładnia, upaja bardziej niż niejeden mocny drink. To kapitalny comeback po latach, w wielkim stylu. Być może dla kogoś, kto śledzi karierę Madrugady przewidywalny, ale jakże wyczekiwany i potrzebny.
Trasa, która promuje tę płytę jest praktycznie wyprzedana, a jej obiór na koncertach jest wręcz euforyczny. Czy czegoś można jeszcze chcieć? Tak! Z całego serca życzę Sivertowi i jego obecnym kompanom sukcesów, na które sobie uczciwie zapracowali przez te wszystkie lata. Bo są niczym kolejni spadkobiercy wielkiego mistrza Cohena, którzy zasługują na granie w tej samej Lidze Mistrzów, co Nick Cave, Tom Waits, Tinderstick, The Nacional, Editors, Mercury Rev czy ostatnio Lo Moon.
"Dzwonki o północy" są takim samym cudem, jak wszystkie płyty Madugady sprzed 14 lat i więcej. Album skomponowany został w latach 2019-2022, jest powrotem w wielkim stylu i już nie mogę się doczekać, aby usłyszeć, co wymyślą, mając trochę więcej czasu, po zakończeniu obecnej trasy. Kto wie, może w najbliższej przyszłości dostaniemy jeszcze więcej magii? Ale czy to „więcej” jest w ogóle możliwe, skoro poprzeczkę sami zawiesili na poziome emocjonalnego rekordu świata?...
Witaj z powrotem, Madrugado!