Program oficjalnego debiutu płytowego Porcupine Tree, wydanego przed trzydziestoma laty „On The Sunday Of Life”, opierał się na selekcji materiału wypełniającego amatorskie publikacje kasetowe, będące pierwszymi śladami działalności Stevena Wilsona pod uznanym dziś szyldem. Z trzech godzin muzyki pochodzącej z lat 1984-1991 pozostało jednak jeszcze sporo muzyki, po którą w 1994 roku sięgnęła malutka wytwórnia Magic Gnome, ostatecznie prezentując niemal osiemdziesiąt minut materiału w formie limitowanego do dwóch i pół tysiąca kopii krążka kompaktowego, opatrzonego tytułem „Yellow Hedgerow Dreamscape”. W następnych latach rozpowszechnianiem tych najwcześniejszych dokonań Porcupine Tree zajmował się wyspecjalizowany w winylach label Gates Of Dawn, natomiast ten krążący dotąd wśród najbardziej zagorzałych fanów grupy skarb przed kilkoma laty przywrócił do obiegu sam Steven Wilson w ramach swojej mini-oficyny Headphone Dust, niejako sankcjonując kompilację jako oficjalną dyskograficzną pozycję.
Nie da się ukryć, że „On The Sunday Of Life” faktycznie stanowiła wybór jakościowo najbardziej przekonującego materiału, jednak wartość „Yellow Hedgerow Dreamscape” w tym kontekście wcale nie wydaje się być symboliczna – to nie tylko kolejny świetny dokument prapoczątków jeżozwierzowego fenomenu, ale i następne drzwi do eksploracji niezwykłego świata Wilsonowskiej psychodelii. Przyznajmy jednak uczciwie – to drzwi przeznaczone dla odważniejszych słuchaczy, którym niestraszny wysoki poziom abstrakcji definiujący tę muzykę. Konkretnych piosenek, namacalnych melodii jest tu zdecydowanie niewiele, rządzą psychodeliczne eksperymenty z dźwiękiem, transowe rytmy dźwigające rozciągnięte sola, surrealistyczne narracje.
Traktowanie tej płyty jako czegoś więcej aniżeli kompilacji archiwaliów, dokumentu świadczącego o pewnym momencie w historii, nie jest łatwe do osiągnięcia, choć nie jest niemożliwe. Szczególną sympatią oraz stosunkiem tożsamym z odbiorem regularnych płyt zespołu mogą darzyć „Yellow Hedgerow Dreamscape” zwłaszcza odbiorcy rozumiejący i dobrze czujący się w nastrojach kreowanych przez artystów, którzy wywarli najbardziej wyraźny wpływ na powstanie tego historycznego materiału. Słychać tu bowiem echa Pink Floyd z „Ummagumma” i „A Saucerful Of Secrets” („Daughters In Excess”), jest jarmarczny nastrój odlotów spod znaku Cardiacs („Track Eleven”), gdzieniegdzie na myśl przychodzą skojarzenia z wczesnym Zappą, lubującym się w mieszaniu dźwiękowych dziwactw z absurdalnymi dialogami („An Empty Box”), wreszcie wybrzmiewają niemal dosłowne zapożyczenia z odjazdowego katalogu Hawkwind – zwłaszcza w utworze „Out”. Co ciekawe, ta właśnie kompozycja w zupełnie zaskakujący sposób zapowiada doskonale znane nam jeżozwierzowe klimaty, które pojawią się wiele lat później.
W tym psychodelicznym, surrealistycznym konglomeracie kilka nagrań zwraca szczególną uwagę z czysto kronikarskich przyczyn. Otwierające kompilację „Mute”, całkiem solidne i wyjątkowo zgrabne nagranie, operuje motywem melodycznym, którym dwa lata później Wilson obdarzył singlową piosenkę No-Man „Days In The Trees”. W ferworze eksploracji psychodelicznych odmętów w pewnym momencie pojawiają się znajome dźwięki klasycznego „Radioactive Toy” – tu we wczesnej krótszej, bardziej surowej wersji, z charakterystycznym sprzeciwem „no way!” wobec zadanego w refrenie „nuklearnego” żądania. Swoistym gwoździem programu płyty jest jej niemal dwudziestominutowy finał. Utwór tytułowy, w pierwszym wydaniu poprzedzony coverem piosenki „The Cross” z repertuaru Prince’a, w następnych edycjach podmieniony wspomnianym „Out”, to swego rodzaju manifest idei Porcupine Tree w najwcześniejszych latach działalności. Oparty na transowym rytmie utwór, w którym jeden z fikcyjnych członków grupy przedstawia pozostałych fikcyjnych kolegów i niczym kaznodzieja nawołuje fikcyjną publiczność do czerpania i dzielenia się energią płynącą z muzyki, jest wizytówką tego, co młody Steven Wilson z towarzyszącym mu kolegą Malcomem Stocksem zamierzał uzyskać w ramach projektu Porcupine Tree – zabawa i jeszcze raz zabawa.
Niewątpliwy kult „Yellow Hedgerow Dreamscape” wśród fanów Porcupine Tree można by rozumieć dwojako – dla części jest to jeżozwierzowy, ultrapsychodeliczny Święty Graal odbierany z niemniejszym namaszczeniem aniżeli najstarsze dyskograficzne pozycje grupy. Dla innych zaś to swego rodzaju zabytek klasy zero, znakomite świadectwo genezy progrockowej legendy. Tak czy tak, warto znać ten album, choćby dla świadomości tego, jak prezentował się Porcupine Tree, gdy Wilson, owszem, był liderem i mózgiem projektu, ale pasję tę współdzielił z kolegą - wszak na żadnej innej płycie nie usłyszymy świadectwa obecności Malcolma Stocksa, który gdzieniegdzie poplumka tu na gitarze, zaprogramuje bębny czy udzieli swojego głosu.
To muzyka niełatwa, często „na niby”, jednak będąca świetnym dopełnieniem obrazu początków fenomenu muzyki Porcupine Tree.