Steven Wilson niejednokrotnie przyznawał, że zdarzało mu się popełniać błędy, gdy odrzucał pewne kompozycje z sesji, nie dając im miejsca na regularnych płytach. Perspektywa czasu umożliwiała mu z równym przekonaniem pewnych decyzji tego typu również i bronić. Przypadek albumu „Fear Of A Blank Planet” jest właśnie przykładem tego drugiego podejścia. Skończony, perfekcyjny według lidera Porcupine Tree album nie potrzebował już więcej ścieżek, ale tradycyjnie jakiś materiał po sesjach pozostał. Kilka miesięcy po publikacji longplaya, jesienią 2007 roku ukazała się EP-ka „Nil Recurring” przybliżająca ten właśnie materiał.
Jak się okazało, porzucone kompozycje zdecydowanie zasługiwały na tak szybką publikację i choć „Fear Of A Blank Planet” w ich obecności z pewnością byłby dziełem zbyt spuchniętym, to jednak jakościowo nie ustępowały one jego zawartości zupełnie w niczym. Ten niespełna półgodzinny suplement jest podobnie do podstawowej płyty spójny i w równym stopniu wciągający. Do tego znów uatrakcyjniony udziałem znakomitych gości.
Każda z czterech kompozycji wypełniających płytkę, mimo wyraźnej przynależności do większego ogólnego konceptu, brzmi osobliwie, charakternie, zapamiętywalnie. Pojawiające się tu i ówdzie melodyczne parafrazy czy liryczne nawiązania do kompozycji z „Fear Of A Blank Planet” w sposób oczywisty pokazują, że zostały wyodrębnione z większego założenia. Cały minialbum jednak doskonale radzi sobie bez kontekstu płyty długogrającej, tak samo i każde nagranie z osobna gra świetnie zarówno w kontekście towarzyszących mu utworów, jak i z niego wyodrębnione.
Tytułowy instrumental jest znakomitym dowodem na to, że Porcupine Tree o niebo lepiej wypada, traktując metal nie jako cel, lecz jako środek. Na swój sposób bujające, na swój sposób niepokojące nagranie ma wiele wspólnego z King Crimson. Gitarowe nuty wygrywane tappingiem niczym na sticku przez… Gavina Harrisona oraz specyficzny, kosmiczny nastrój zostają zresztą przypieczętowane przez Roberta Frippa we własnej osobie, który pod koniec utworu sprezentował obiorcom swoją osobistą solówkę, którą sam określił mianem „zawieś gitarę na szyi i daj czadu!”.
„Normal” jest niejako melodyczną i tekstową wariacją na temat „Sentimental” z płyty długogrającej, choć w miarę rozwijania się coraz bardziej odchodzącą od posępności tamtego utworu. Swoją dynamikę zawdzięcza finezyjnym ekspresjom po gryfie akustycznej gitary, dzięki którym pierwotnie ponury nastrój ustępuje usilnym poszukiwaniom śladów optymizmu. „Cheating The Polygraph” lekkie acz rytmicznie fantazyjne zwrotki kontrastuje z pełnymi żaru refrenami i zjawiskową, psychodeliczną niemal jak za dawnych jeżozwierzowych lat, partią instrumentalną. Natomiast zamykający album „What Happens Now?” zdecydowanie stawia kropkę nad i – to również nagranie tyleż nowoczesne, co przywracające skojarzenia z dawnymi dokonaniami zespołu. Grają loopowane rytmy i bity, zapętlone syntezatorowe szablony i funkująca gitara, a bezmiar atrakcji dopełnia solo na elektrycznych skrzypcach Bena Colemana – starego znajomego Stevena Wilsona z czasów, gdy zespół No-Man na przełomie lat 80. i 90. funkcjonował jako trio.
Nawet jeśli Wilson twierdził, że jakakolwiek ingerencja w znany nam z pierwotnego wydania „Fear Of A Blank Planet” program, zadziałałaby na jego niekorzyść, musiał mieć świadomość wysokiej jakości pozostawionych nagrań. Nie dość, że ich brak zrekompensował odbiorcom już zaledwie po pięciu miesiącach, to po kolejnych… dwóch tygodniach opublikowano podwójną winylową edycję longplaya oraz jego wersję DVD Audio, w obu przypadkach dokładając całą zawartość minialbumu.
Tony Banks pytany o odrzuty z albumowych sesji Genesis mawiał, że być może miarą wielkości artysty są jego najsłabsze utwory. Podążając za tym mottem z „Nil Recurring” w pamięci, nie sposób nie ekscytować się koncertowym spotkaniem z Porcupine Tree w Katowicach, na które czekamy już tak długo, a od którego dzieli nas już zaledwie kilka dni.