20 stycznia 2023 roku, ponad cztery lata po premierze „Wasteland”, ukazuje się ósmy pełnowymiarowy studyjny album Riverside, zatytułowany „ID.Entity”. Pierwszy przygotowany i nagrany w składzie: Mariusz Duda, Piotr Kozieradzki, Michał Łapaj, Maciej Meller (grał już na „Wasteland”, ale wówczas gościnnie). Za muzykę, teksty i produkcję odpowiada Mariusz Duda. Ideą przewodnią nowego albumu jest tożsamość.
To trudny temat na rockowy koncept, ale nie dziwię się, że Duda, który od dawna lubi brać się za bary z bieżącymi, ważkimi problemami społecznymi i emocjonalnymi, wziął go na tapet. Światopoglądowe rozdarcie, nieprawdopodobny rozrost medialnego, złośliwiejącego nowotworu, przyspieszenie coraz bardziej bezmyślnego gospodarczego i technologicznego wyścigu, niekończący się festiwal kłamstw, przeinaczeń, półprawd i manipulacji, kryzys moralny „elit” – tak w telegraficznym skrócie wyglądały ostatnie lata nie tylko w Polsce. Trudno oprzeć się wrażeniu, że aktualny obraz świata ma fatalny wpływ na kondycję psychiczną człowieka, coraz bardziej osamotnionego, zdezorientowanego i zagubionego w tej globalnej nerwico-schizofrenii. Co za tym idzie żyjemy w czasach, w których z pozoru banalne pytania „jacy naprawdę jesteśmy?”, „czy udajemy kogoś innego”?, „czy jesteśmy szczerzy/ uczciwi względem siebie i innych?” nabierają wielkiej wagi, a prawdziwe, szczere, świadome i pozbawione trików nowoczesnej technologii odpowiedzi, będą na wagę złota. Nie zbuduje się żadnej zdrowej relacji, ani kameralnej, prywatnej, ani masowej, społecznej, bez prawdy, szczerości i wzajemnego zaufania, a w okolicznościach, w których przyszło nam żyć, jest o to coraz trudniej. Czy jest na to jakaś rada?
Pewnym rozwiązaniem jest odwrócenie wzroku od świata zewnętrznego i wnikliwsze przyjrzenie się samemu sobie. W psychologii funkcjonuje sformułowanie „przedmiot-podmiot (entity) w sobie” odnoszący się do zjawiska „dezintegracji pozytywnej”. Krótko mówiąc, jest to nic innego, jak zainteresowanie człowieka własnym życiem psychicznym, trzeźwe, samoświadome zaglądanie do własnej duszy, celem rozwoju. Temat rzeka, raczej pod esej niż recenzję płyty rockowej, ale warto o tym wspomnieć, żeby mieć choćby mgliste pojęcie o szerokiej tematyce „ID.Entity”, albumu brzmiącego jak riversajdowe przyglądanie się tożsamości. Również własnej muzycznej „tożsamości”. Co kryje się pod filtrem, czyja jest pod maską twarz? śpiewa Mariusz Duda w otwierającym całość „Friend or Foe”, utworze odważnie flirtującym z synth-popem lat 80., w którym pobrzmiewają echa twórczości takich grup jak A-ha czy Kombi. Ale to tylko zmyłka, bo później jest już coraz bardziej „riversajdowo”.
„ID.Entity” to dwie płyty. Pierwszy, podstawowy dysk zawiera siedem utworów, składających się na 53 minuty muzyki, drugi, bonusowy, to dwie kompozycje instrumentalne i kolejne blisko dwadzieścia minut grania. Grania, które bardzo dużo mówi o stylistycznej tożsamości Riverside – zespołu od zawsze celującego w komponowanie ze sobą elementów teoretycznie nieprzystających, dążący do połączenia ciężaru z lekkością, agresji z subtelnością, wyszukanej komplikacji z przystępną ale błyskotliwą prostotą. Pod tym względem wzorcowy wręcz jest „Post-Truth”. Dużo i różnorodnie dzieje się w tym pięciominutowym utworze. Jest tu metalowy ciężar, progrockowa komplikacja rytmiczna, głośne i agresywne dyskusje gitar z keyboardami, ale dostajemy też łagodną melodię, jak zwykle dopieszczonych wokali Mariusza, a także przestrzeń budowaną zarówno przez klawiszowe tła, jak i ładne solo gitarowe. A wszystko to „siedzi” jak dobrze wkręcona śruba i pasuje do siebie niczym składniki pysznego, mocnego drinka.
Podobnie to wygląda w przypadku nieco dłuższego, siedmiominutowego „Big Tech Brother”. Zespół fragmentami buduje tu bardzo ciasne konstrukcje, których fundamentem jest misternie utkana przez Piotra Kozieradzkiego i Mariusza Dudę rytmiczna pajęczynka, ale finiszuje partią przestrzenną, zbudowaną wokół oszczędnej solówki keyboardów. Zresztą rozpiętość brzmień serwowanych przez Michała Łapaja naprawdę imponuje. Wystarczy posłuchać początku tej kompozycji, kiedy klawiatury serwują zarówno pastelowe tło, jak i gęsty, zaborczy motyw brzmiący niczym sekcja dęta. Cieszy również fakt, że Łapaj znów pokazał swój zmysł twórczy, współkomponując wraz z Dudą trzy utwory: wspomniany przed chwilą „Big Tech Brother”, „Friend or Foe” i bonusowy „Together Again”.
Kluczową kompozycją dla płyty wydaje się „The Place Where I Belong”, jedyna tak długa (13 minut), i tak rozbudowana (cztery logicznie i płynnie łączące się ze sobą fragmenty). Riverside z jednej strony prezentuje tu formę mini-suity, z której jest znany i w której znakomicie porusza się od zawsze, ale z drugiej strony muzyczne „klocki” w tym przypadku układa w dość nieoczywisty sposób. Łagodny początek i późniejsze przyspieszenie to pewien zawsze sprawdzający się schemat, ale już genialna, oparta na cudnej melodii część akustyczna umieszczona między siódmą a dziesiątą minutą, błyskotliwie przełamuje zwyczajowy układ tego typu długich form. Cieszy też, że tuż po niej następuje dosyć wyważony fragment instrumentalny, zdecydowanie podnoszący dynamikę na wielki finał, ale nie zasypujący słuchacza nadmierną ilością dźwięków ani nie przytłaczający ciężarem. Dostajemy tu bardzo ładne solo gitarowe Macieja Mellera. Kto wie, czy nie jest to najbardziej „Mellerowa” partia na albumie (Maciej generalnie brzmi bardzo „riversajdowo”, czasami nawet rzekłbym „Grudniowo”). Ciężar przychodzi wraz z następnym w kolejności „I’m Done With You”, bardzo intensywnym, agresywnym i mrocznym utworem znanym już słuchaczom od kilku tygodni z serwisów streamingowych (pierwszy singiel).
Album zaczynają i kończą kompozycje bardzo motoryczne, o sporym potencjale przebojowym, i w pewnym sensie lżejsze (szczególnie „Friend or Foe”), a na pewno wyjątkowo „nośne”. Energia emanująca z „Self-Aware” jest bardzo przyjemnym powiewem świeżego powietrza w repertuarze Riverside, który, nie ukrywajmy, zdominowany jest utworami ciężkimi, mrocznymi i melancholijnymi. To bardzo dobrze, że pojawiają się też piosenki, które niekoniecznie pasują do kontemplacji z przyciemnionym światłem i lampką wina, a raczej sprowokują do odsłonięcia okien lub wrzucenia piątego biegu i wystawienia dłoni przez szyber dach… Nigdy nie miałem wątpliwości, że Riverside stać też na takie granie i że bukiet emocji proponowany przez zespół prędzej czy później zostanie wzbogacony również o jaśniejsze barwy. Już „#Addicted” z „Love, Fear and the Time Machine” stanowił dobry znak, ale „Self-Aware”, w którym żelazne cechy stylu Riverside romansują z drobnymi elementami reggae, to numer moim zdaniem jeszcze trochę lepszy. Oszczędna, transowa część instrumentalna ładnie puentuje album.
Jeśli komuś mało, to na deser dostanie jeszcze osiemnaście minut muzyki na drugim dysku. „Age of Anger” i „Together Again” to utwory instrumentalne, wykonane w pełnym instrumentarium rockowym. Fanom Riverside szczególnie powinien przypaść do gustu ten pierwszy, blisko dwunastominutowy „długas”. Jest w nim wiele elementów typowych dla stylu grupy, choćby niespieszne, klimatyczne wprowadzenie czy intrygujący motyw basowy uruchamiający kompozycję dopiero w czwartej minucie. W tle tajemniczo odzywa się gitara, która najpierw łagodnie kokietuje, po czym niespodziewanie uderza ciężką, agresywną frazą, podbita jeszcze mocnym, zdecydowanym uderzeniem perkusji. Sporo tu ciekawych partii basu wychodzących na plan pierwszy w cichszych fazach utworu, ale też melodii serwowanych przez gitarę, która ukazuje tu dwie twarze – głośną, zaborczą i agresywną oraz łagodną, subtelną i delikatną. „Together Again” to numer skonstruowany w podobny sposób, ale bardziej kompaktowo. Wyraźniej też swoją obecność zaznaczają tu klawiatury, których hammondowe pulsowanie wylewa wyraziste tło pod riffowe uderzenia gitar. Jeszcze więcej pracy ma tu też Kozieradzki, który uderza momentami bardzo intensywnie i dosyć gęsto.
„ID.Entity” to album bardzo dojrzały, równy, świetnie wyprodukowany, intensywny i najostrzejszy od czasu „ADHD”. Przed tym materiałem koncertowa weryfikacja, ale jestem przekonany, że „ID.Entity” nawet grany blokiem w całości zabrzmiałby na żywo znakomicie. To jest ta jakość i moc, która w wersji „live” nigdy nie zawodzi.
I na koniec w formie post scriptum: tytuł „Self-Aware” traktuję jak obietnicę i trzymam za słowo, bo jeśli to jest kierunek, w którym samoświadomy własnej „muzycznej tożsamości” zespół Riverside miałby podążyć, to już cieszę się na myśl o kolejnym albumie.