Rick Miller to artysta doskonale znany Czytelnikom MLWZ.PL. To kanadyjski muzyk, kompozytor, multiinstrumentalista z powodzeniem działający na rynku muzycznym już od 40 lat. Jeżeli dobrze liczę, to wydany właśnie „Altered States” jest już siedemnastym albumem w jego dorobku, choć trzeba pamiętać, że nie wszystkie, szczególnie te najwcześniejsze, niekoniecznie mieściły się w szeroko rozumianej formule prog rocka. Jednakowoż większość wydanych w obecnym stuleciu płyt to rzeczy mocno osadzone w stylistyce atmosferycznego progresywnego rocka stylizowanego na Pink Floyd, The Moody Blues czy The Alan Parsons Project. Sporą część z nich recenzowaliśmy na naszych łamach, a z tekstu poświęconego wydanemu w ubiegłym roku krążkowi „Old Souls” możecie dowiedzieć się więcej o artystycznej drodze Ricka.
Dlatego teraz skupimy się na samej muzyce. A jest ku temu okazja, gdyż ten płodny artysta wydaje właśnie swój nowy album „Altered States” (premiera 24 lutego br.). Jak zwykle Rick zebrał na nim liczne grono współpracowników grających m.in. na fletach, skrzypcach i wiolonczelach (jest wśród nich muzyk o swojsko brzmiącym nazwisku Mateusz Swoboda), co jednoznacznie definiuje muzykę, z jaką mamy do czynienia na tym wydawnictwie: klimatyczny, melancholijny, senny, przesycony pastelowymi nastrojami, melodyjny prog rock z subtelną nutą symfoniczności.
Rick jest szczególnie dobry w emocjonalnych solówkach gitarowych, które są wypadkową muzycznych stylów Davida Gilmoura i Steve’a Hacketta, oraz pastelowo brzmiących partiach wykonywanych na syntezatorach. Uwielbia też budowanie nastroju przy wykorzystaniu subtelnych melodii granych na flecie. Tak jest w przypadku nagrań „New Moon Prelude”, „Half Moon” czy „The Trap”. Podkreślić też trzeba jego przyjemny, rzekłbym: nieinwazyjny styl wokalny, który w delikatny sposób raczej ślizga się po muzyce niż prowadzi główne linie melodyjne.
„Altered States” to 52 minuty muzyki, na które składa się 9 utworów: dłuższych (trzy najdłuższe kompozycje trwają po około 10 minut) i krótszych (finałowy temat „Full Moon Rising” trwa zaledwie 100 sekund), lepszych (najciekawsze to kompozycja tytułowa, rozmarzony „A Dream Within A Dream” i „Borrowed Time”) i gorszych (jakoś nie przemawia do mnie rozciągnięty ponad miarę, jakby pozszywany z kilku kawałków „Wolf Moon”), instrumentalnych („The Trap”, „Half Moon”) i wokalnych – wszystkie stylowe, klimatyczne, układające się w jednolicie brzmiąca nastrojową całość. To bardzo nostalgiczna płyta, do słuchania z przymkniętymi oczami, przy świetle świec, z lampką ulubionego trunku w ręce. Lecz nawet takie okoliczności przyrody nie zawsze okazują się pomocne…
Bo niby wszystko ładnie tu brzmi, niby wszystko się zgadza i logicznie zazębia się ze sobą, niby przyjemnych dla ucha dźwięków jest na tej płycie pod dostatkiem, ale na dłuższą metę prawdziwych emocji jest jak na lekarstwo. Rick Miller jawi się niczym wzorowy uczeń, z punktualnie odrobionymi lekcjami, z wykutymi na pamięć wzorami i regułkami, pilnie chłonący zewsząd wiedzę, ale jeżeli bliżej się mu przyglądniesz, to zdasz sobie sprawę, że nie wyrośnie z niego profesor, ani wybitny wizjoner. Będzie z niego rzetelny pracownik i poukładany partner, z którym może nie osiągnie się zbyt wiele, ale miło i bezproblemowo spędzi się z nim czas. Tak jak z albumem „Altered States”.