W samym środku lata wpadła mi w ręce bardzo sympatyczna płyta. Z nutką nostalgii za złotą erą symfonicznego rocka i pełna niezwykłych muzycznych smaczków. Wydany w lipcu br. „A World Of Dreams” to album, który z pewnością spodoba się słuchaczom lubiącym klimaty a’la Genesis, Pink Floyd i podobnych im przedstawicieli gatunku.
Trwająca blisko godzinę całość składa się z pięciu kompozycji i pozostaje pod ogromnym wpływem atmosfery progresywnych lat 70. Jest to już drugi album w dorobku tego zespołu. Pierwszy ukazał się przed dwoma laty i nie umknął uwadze naszej redakcji – jego małoleksykonowa recenzja znajduje się pod tym linkiem. Przypomnijmy zatem, że Mourning Knight to grupa kierowana przez mieszkającego w stanie Nowy Jork, Jasona Bowera (wokal i wszystkie instrumenty za wyjątkiem gitar. Na nich gra niesamowity Norm Dodge i okazjonalnie Nancy Scorcia). Pod względem kompozycyjno-instrumentalnym album „A World Of A Dream” to rzecz co najmniej na szkolną piątkę (no, może z malutkim minusem, bo nie brakuje tu i ówdzie pewnych potknięć), ale wokalnie niestety jest trochę gorzej, gdyż Jason niewątpliwie nie jest mistrzem w tej dziedzinie. Aby zniwelować te niedociągnięcia wspomaga się on żeńskim wokalem (Roo Brower), co sprawia, że generalnie nie jest pod tym względem najgorzej. Najsłabiej za to wypada produkcja – słychać, że jest to raczej domowa robota zrealizowana przy użyciu ograniczonej technologii. Niekiedy aż prosi się o jakiś ciekawszy pomysł, twist, brzmieniową niespodziankę, którą mógłby zaimplementować jakiś doświadczony producent i tym samym wynieść tę płytę na jeszcze wyższy poziom. Ale nie narzekajmy. Nie jest źle. Skoro jesteśmy już przy szkolnych ocenach, to album „A World Of Dreams” zasługuje na naprawdę dobrą cenzurkę. I na pewno z wyróżnieniem!
Kompozytorsko, jako się rzekło, jest naprawdę nieźle: zachwycają długie, rozbudowane kompozycje, które potrafią świecić prawdziwym blaskiem. Zdecydowanie wyróżniają się dwa trwające po kilkanaście minut utwory „A Fractured Fairytale” i „The Harlequin’s Carnival”, które odpowiednio rozpoczynają i kończą niniejsze wydawnictwo. Imponuje w nich pełnia brzmienia, bogactwo instrumentalne, dojrzałe brzmienia melotronów i organów oraz efektowane gitarowe solówki. Tak, te dwie suity to zdecydowanie najmocniejsze punkty programu tego albumu. Z kolei najkrótszy w tym zestawie, dynamiczny, pędzący w tempie górskiej kolejki utwór „Duel In The Sun” (6 minut 42 sekundy) utrzymany jest w nastroju, który nie jest zbyt odległy od wczesnego Genesis. Podoba mi się też „The Great Escape” (8 minut 43 sekundy), który, poza tytułem, nie ma wiele wspólnego z pamiętnym nagraniem grupy Marillion, ale brzmi naprawdę rewelacyjnie, chwilami wręcz przebojowo. Beatlesowsko. Gdzieś w jego połowie umieszczona jest improwizowana partia instrumentalna zakończona brzmieniem ni to pozytywki, ni to katarynki. Imponujące!
Jest jeszcze jeden utwór – „Return To Earth” (10 minut 30 sekund). Być może najmniej przykuł on moją uwagę i być może za dużo w nim żeńskiego wokalu, lecz mniej więcej w jego połowie znajduje się znakomita sekcja z totalną zmianą tempa, która prowadzi do efektownego, podniosłego, podkreślonego soczystą partią gitary, finału oraz przetworzonego, już w bardziej rozbudowanej formie, motywu z początku tego nagrania. Robi to niesłychanie dobre wrażenie.
Generalnie „A World Of Dreams” to album utrzymany w nostalgicznym klimacie, jakby w głębokiej tęsknocie za symfoniczno-rockowymi latami 70. Jest na tym krążku mnóstwo imponujących fragmentów, wspaniałych brzmień i finezyjnych momentów, w których zachwycają melodie, niezliczona ilość niezłych muzycznych pomysłów oraz wysoki poziom wykonawczy. Mówiąc najkrócej: nie jest źle, choć uważam, że mogło (i powinno!) być lepiej. Niemniej muszę przyznać, że to bardzo przyjemna płyta. I nie wiem czy to trwające lato, długie, jasne dni i świecące mocno słońce, ale ma ona w sobie, pomimo kilkukrotnie podkreślonej tu przeze mnie nostalgii, coś tak pozytywnego, że chciałoby się jej słuchać bez końca…