Minęło 10 lat od kiedy zespół Moon Safari zniknął nam z radaru. Nie wiem jaka była przyczyna tak długiej przerwy w działalności zespołu, ale wiem jedno: warto było czekać. 8 grudnia nakładem macierzystej wytwórni grupy Moon Safari, Blomljud Records, ukazał się nowy album zatytułowany „Himlabacken Vol. 2”.
Powrócili po 10 latach milczenia praktycznie w niezmienionym składzie (jest tylko jedna zmiana: perkusistę Tobiasa Lundgrena zastąpił Mikael Israelsson). To było 10 bardzo długich lat. Chociażby dlatego, że pierwsza dekada działalności Moon Safari była bardzo intensywna i zaowocowała czterema bardzo udanymi albumami studyjnymi (w tym jednym dwupłytowym) i dwoma koncertowymi krążkami, które sprawiły, że Moon Safari stał się prawdziwym objawieniem w świecie progresywnego rocka i zapraszany był na renomowane festiwale na obu półkulach. Ten założony w 2003 roku w małym szwedzkim miasteczku Skellefteå zespół czynił ciągłe postępy, podbijając serca międzynarodowej rzeszy fanów. I gdy wydawało się, że pójdą za ciosem nastała długa przerwa. Na szczęście powrócili teraz z albumem, który swoim tytułem powiązany jest z wydaną przed 10 laty poprzednią studyjną płytą - „Himlabacken Vol. 1”. Być może w ten sposób chcieli podkreślić fakt, że pomimo upływu tak wielu lat nie zmieniło się nic, albo prawie nic? I że nadszedł czas na kontynuację. Na drugą wyprawę na „Niebiańskie wzgórze”.
Wyprawa to zgoła fascynująca. Jak to się dzieje, że najwspanialsze płyty tego roku ukazują się w grudniu? Peter Gabriel, Trevor Horn, Giantsky, koncertówka Jeżozwierzy, a teraz Moon Safari... Szwedzcy muzycy opublikowali album niezwykły. Zawierający muzykę będącą, moim zdaniem, naturalnym skrzyżowaniem The Beatles i klasycznego Kansas. I to oczywiście na miarę XXI wieku, a więc pełną najnowszych technicznych nowinek i smaczków współczesnej technologii, choć na przykład dźwięk stereo osadzony jest na tzw. szerokiej bazie i często w jednym kanale słyszymy wokale, a w drugim instrumenty. Ale to jest przecież walor tej muzyki! Muzyki zespołu, w którym aż czterech na sześciu członków wykonuje główne linie wokalne. A w dodatku ci czterej, wraz z pozostałymi dwoma, tworzą niesamowite harmonie. Każdy członek tej grupy jest nie tylko świetnym wokalistą, ale także znakomitym instrumentalistą, a sama muzyka - w połączeniu z podkładami wokalnymi - jest złożona, potężna, wypełniona oszałamiającym metrum i, szczerze mówiąc, tak doskonała technicznie, że - i nie mam tu żadnych wątpliwości - mamy do czynienia z wykonaniem na najwyższym, mistrzowskim wręcz, poziomie.
Album jest długi (prawie 70 minut), co akurat w tym przypadku traktować trzeba jako zaletę. Rozmaitość, złożoność i wielowarstwowość aranżacji sprawiają wrażenie, jakby płyta miała pęknąć w szwach – tak dużo się tu dzieje. To dobrze, bo w trakcie tych 70 minut jest wiele do wchłonięcia i przyswojenia. Pierwszy, żywiołowy i stosunkowo krótki, bo niespełna czterominutowy, utwór nosi tytuł „198X”, co jest swego rodzaju ukłonem do muzycznych klimatów lat 80. ubiegłego stulecia, a szczególnie do syntezatorowego brzmienia w stylu Van Halen (z okolic albumu „1984” właśnie, a konkretnie do pochodzącego z niego przeboju „Jump”), co może być o tyle mylące, że podczas tych pierwszych czterech minut komuś może wydawać się, że album „Himlabacken Vol. 2” zawierać będzie prostsze produkcje z gatunku „muzyka lekka, łatwa i przyjemna”. Ale tak nie jest. Bo po tym swoistym przywitaniu ze słuchaczami („welcome back to the heaven hill”) Moon Safari rozpędza się na dobre. Utwór nr 2, „Between The Devil And Me”, to już epik co się zowie. W momencie, kiedy piszę te recenzję to mój zdecydowany faworyt na tym krążku (choć kilka innych kompozycji depcze mu po piętach). To 11 minut czystego geniuszu melodyjnego prog rocka z głównym wokalem Simona Åkessona. To utwór precyzyjnie uporządkowany i wypełniony lawiną wirujących melodii, potężnych, przeszywających instrumentów i niesamowitych harmonii wokalnych. I do tego zwieńczony fenomenalnym, momentalnie wpadającym w ucho, refrenem, a właściwie powracającym tematem przewodnim.
„Emma, Come On” to trzyminutowa piosenka, przerywnik, czy raczej moment na ochłonięcie i zebranie myśli przed kolejną porcją niezwykłych emocji. To także najbardziej słodki fragment tej płyty. Trochę cukierkowa melodia układa się w zgrabną miłosną piosenkę opartą na solidnym, ale nieskomplikowanym rytmie.
Zaraz potem następuje utwór „A Lifetime To Learn How To Love”. To 8 i pół minuty miłosnego wyznania, tym razem ojca do swojego dziecka. Przez ostanie 10 lat muzycy Moon Safari dojrzewali jako ludzie, pozakładali rodziny, a teraz rodzą im się dzieci. „Masz całe życie, aby nauczyć się kochać” – to słowa będące przesłaniem tego znakomitego utworu, w którym znajdziecie wszystkie możliwe pierwiastki, składające się na muzyczną wielkość tego zespołu.
Z indeksem 5 pojawia się dwuminutowy „Beyond The Blue” – utwór niezwykły, osadzony na chóralnych motywach i będący swoistym interludium przed tym, co ma nastąpić w drugiej części albumu. To wspaniały i dość zaskakujący moment na tej płycie, ale już następujące po nim pięciominutowe, bardzo chwytliwe, nagranie „Blood Moon” to czysty melodyjny prog rock o pozornie prostej linii melodycznej, z licznymi jednak kontrapunktami, zmianami tempa i zwrotami akcji. Moon Safari w swoim żywiole!
No i teraz nadchodzi wreszcie czas na danie główne albumu. Bo oto rozpoczyna się 21-minutowy epicki utwór „Teen Angel Meets The Apocalypse”, który z całą pewnością stanowi rdzeń tego albumu i który pełen jest wszelakiej różnorodności: od rozległych refrenów i wijących się solówek po postrzępione rytmy staccato i wahania nastroju, od najbardziej kontemplacyjnych chwil po szalone i ciężkie klimaty, od fajnych melodii wokalnych po wielopiętrowe harmonie, od poważnych partii wyśpiewywanych przez różne głosy po dziecięce rymowanki. Mamy tu szalone metrum, niesamowite solo na Moogu, synkopowane partie instrumentalne, ognistą gitarową solówkę w wykonaniu Pontusa Åkessona, są tu bluesowe motywy i liryczne dźwięki fortepianu, a pompatyczne chóry mieszają się z intensywnymi orkiestracjami. Na plecach pojawiają się ciarki… Taka to kompozycja!
To nie koniec ‘długasów’ na tym albumie. I nie koniec świetnych utworów. „Forever, For You” to dziesięć minut muzycznej magii. Czegóż tu nie ma? Jest świetna melodia, są (znowu!) wyborne harmonie wokalne, są popisowe partie instrumentalne, jest też znakomite solo na saksofonie w wykonaniu Jamisona Smeltza. Palce lizać!
Album zamyka trzyminutowy „Epilog”, będący utworem o niebiańskiej harmonii, w którym pojawiają się wszystkie wspaniałe głosy, wyśpiewując słyszane wcześniej na tym albumie motywy, ale tym razem po szwedzku. Wszystko to odbywa się przy akompaniamencie organów kościelnych i harmonii chórów, co sprawia, że odnosi się wrażenie, że dach pomieszczenia, w którym słucha się tej płyty unosi się w górę. Tak, to bardzo epicki i podniosły finał, który – dla potęgującego efekt kontrastu - kończy się ujmującymi, delikatnymi, uspokajającymi nutami fortepianu…
Wymieńmy na koniec nazwiska tych sześciu ‘progrockowych muszkieterów’, którzy uraczyli nas tak wspaniałym albumem: Petter Sandström śpiewa, gra na harmonijce ustnej i gitarze akustycznej; Simon Åkesson śpiewa i gra na fortepianie, organach i syntezatorze Mooga; Pontus Åkesson śpiewa i gra na gitarze elektrycznej i akustycznej; Sebastian Åkesson śpiewa w chórkach i gra na różnych instrumentach klawiszowych i perkusyjnych; Johan Westerlund śpiewa i gra na gitarze basowej oraz Mikael Israelsson, który gra na perkusji, instrumentach perkusyjnych i śpiewa w chórkach.
Ta płyta to ukoronowanie dotychczasowej twórczości zespołu, który wkracza w swoją trzecią dekadę konsekwentnie tworząc świetną muzykę. Nie ma tu rozczarowań. Jest radość. I przeogromna satysfakcja. Warto było tyle czekać. Oby tylko na „Himlabacken Vol. 3” (o ile taka płyta w ogóle powstanie) nie przyszło nam czekać kolejnych dziesięć długich lat…