Ach te lata 80… Tłum fanów rocka w kolorach british-pop penetrował betonowe przedmieścia. Na rzeczywistość spoglądali przez różowe okulary i senne opary młodzieńczej euforii. Białe uniformy, srebrzyste marynarki i szalone fryzury. Wszystko podlane swawolną, rytmiczną muzyką. To był najlepszy przepis na przebój, nie tylko na przedmieściach Durham czy Londynu.
„Video Killed The Radio Star” zadziałało niczym starter łączący w sobie swobodę artystycznej obyczajowości Andy Warhola i żart w odcieniu rocka. Ale to nie ten utwór przyszpilił mnie do ściany. To „The Plastic Age” ukąsił w sam środek serca, niczym elektryczny skorpion. Nagrany na kasetę marki Sony z programu w Radio Luxemburg o godzinie trzeciej nad ranem. Moi rodzice pogrążeni w głębokim śnie, wierzyli, że i ja jestem otulona miękkością ramion Morfeusza. Ale tak nie było, bo muzyka umiejętnie pokonywała ochotę na sen. Słuchałam tej kompozycji niejednokrotnie. Jeszcze więcej razy reanimowałam taśmę, która wkręcała się namiętnie w wymęczony mechanizm magnetofonu. Ożywiałam ją i słuchałam ponownie. To był kapitalny utwór i moje pierwsze spotkanie z Trevorem Hornem i Geoffem Downesem, czyli The Buggles. Był jeszcze jeden członek zespołu, o którym trzeba wspomnieć - Bruce Woolley, z którym współpracowali do chwili wydania „Video Killed The Radio Star” w formie singla. Warto też dodać, że to właśnie on był kompozytorem tego przeboju. Wydawało się, że powodzenie piosenki otworzy wrota zawrotnej kariery. Niestety, debiutancka płyta studyjna „The Age Of Plastic” nie odniosła spodziewanego sukcesu. Decyzja o dołączeniu do grupy Yes zapadała w roku 1980. Horn zastąpił wokalistę Jona Andersona i nagrał z nimi album „Drama”. Opuścił zespół po siedmiu miesiącach, na początku 1981 roku, w wyniku niepowodzenia trasy koncertowej. Skoncentrował się na produkcji płyt, między innymi dwóch kolejnych albumów Yes. Po wydaniu drugiego krążka studyjnego The Buggles - „Adventures In Modern Recording” w listopadzie 1981 roku, jeszcze bardziej skupił się na funkcji producenta muzycznego. Pod jego czujnym okiem powstały albumy wielu znanych artystów, między innymi Tiny Turner, Toma Jonesa, Seala, Paula McCartneya, Grace Jones, Lisy Stanfield czy Mike’a Oldfielda. Na początku lat 80. współtworzył też studyjną grupę Art Of Noise (wraz z Paulem Morleyem, Anne Dudley, Garym Langanem i Jonathanem Jeczalikiem).
„Echoes - Ancient & Modern” to jego debiut pod skrzydłami wytwórni Deutsche Grammophon (poprzedni album, „Reimagines The Eighties”, był wydany w 2019 roku przez BMG Rights Management). Album zawiera jedenaście kultowych utworów w świetnych, orkiestrowych wersjach z plejadą gości za mikrofonem. Zarówno piosenki, jak i wokaliści, zostali skrzętnie wybrani przez Horna. Efekt był imponujący. Nie dał tym utworom nowego życia, a raczej szalony i pełen fantazji byt w równoległym wymiarze.
Na płycie pojawili się tacy artyści, jak Tori Amos, Rick Astley, Marc Almond, Andrea Corr, Iggy Pop, Steve Hogarth, Lady Blackbird, Jack Lukeman, Seal czy Toyah Wilcox i Robert Fripp. Jedenaście coverów nabiera barw odmiennych, niż te znane nam z wersji oryginalnych. Trevor Horn śpiewa w jednym tylko utworze – klasyku Roxy Music „Avalon”. Album ukazał się 1 grudnia zeszłego roku. W sam raz, aby stać się przeuroczym prezentem gwiazdkowym dla wielbicieli ambitnego brzmienia i rockowych standardów.
Jako pierwszy poszedł „pod młotek” utwór amerykańskiego rappera Kendricka Lamara „Swimming Pools (Drank)”. W roli głównej Trevor obsadził rudowłosą divę o słowiczym głosie - Tori Amos.
„Steppin’ Out” wylansował Joe Jackson w 1982 roku. Nowa wersja jest wolniejsza i bardzo „uduchowiona”. Oryginał nigdy nie przywiązał mnie do siebie, tymczasem bajeczna orkiestracja Horna i wokal Seala spowodowały, że w „Steppin’ Out” 2023 można zakochać się bez pamięci. Za cenę utraty popowej taneczności, utwór zyskał zmysłowość i szlachetne, przestrzenne brzmienie.
Niestety nie jestem tak optymistycznie nastawiona do kolejnej piosenki. To, że Horn był producentem płyty na której się pierwotnie ukazała, nie zmienia faktu, że przetransponowanie perfekcyjnego „Owner Of The Lonely Heart” Yesu w bezsensownie pląsający kawałek jest dla mnie nie do przyjęcia. Nawet głos Ricka Astleya nie może zmienić tego faktu.
Całe szczęście otrzymujemy za chwilę nagrodę pocieszenia w formie pełnego żaru „Slave To The Rhythm”. Oryginał zdobiła swoim wokalem niesamowita Grace Jones. Tutaj spotykamy równie ekspresyjną i niepowtarzalną Lady Blackbird czyli Marley Munroe, nie bez powodu zwaną „Grace Jones jazzu”. Travor Horn położył tu główny nacisk na linię wokalną. Bogata orkiestracja tworzy tło naszpikowane elegancją i smakiem.
„Love Is A Battlefield” jest dla mnie trochę zbyt wyciszony w porównaniu z tym, co nam serwowała ognista Pat Banater. Za to bardzo ciekawa jest aranżacja smyczków i gitary. W tym kawałku zaśpiewał Marc Almond. Starał się ukołysać słuchaczy w tak charakterystyczny dla siebie sposób.
Następny utwór jest jednym z moich zdecydowanych faworytów. „Personal Jesus” skomponował Martin Gore, a w oryginale zaśpiewał David Gahan. Sztandarowy przebój Depeche Mode. Klasyk z goździkiem w karafce z albumu „Violator” z 1989 roku. Trudny orzech do zgryzienia jako cover, ale dla kogoś tak szalonego, jak Iggy Pop to przysłowiowa „bułka z masłem”. Utwór wcisnął mnie głęboko w fotel.
Szkoda, że kolejny kawałek przyniósł rozczarowanie. Po tym co napiszę, nie będą za mną przepadać wielbiciele Marillion i Steve’a Hogartha, który niestety nie olśniewa w „Drive” grupy The Cars. A szkoda, to taki prześliczny utwór, mistrzostwo łagodności i blasku. Perła finezji. Benjamin Orr wykonuje to z pasją, olśniewa swoim cudnym głosem. Przy wokalu Hogartha można zacząć robić skarpety na drutach lub zwyczajnie „chrapnąć w poduszkę”. Nie poszło jednak wszystko na marne. Trevor Horn olśniewa misterną orkiestracją i nadaje kompozycji subtelnego klimatu.
„Relax” to kawałek, który ma siłę dynamitu. Oczywiście oryginał w wykonaniu Frankie Goes To Holywood to klasyk, przy którym się szalało, tańczyło na stołach, uwodziło i zapominało wrócić do domu w gorącą sobotnią noc. Wersja z Toyah i Robertem Frippem jest niezmiernie dopracowana i ładna, lecz nie ma w sobie wigoru, jakby adresatem był klub zmęczonych sześćdziesięciolatków.
„White Wedding” olśniewa swoim koronkowym powabem. Świetne smyczki, gitara, miękki wokal - wszystko poukładane, folkowe i urzekające. Każdy dźwięk inspiruje i upaja. Gościnnie wystąpili tu Andrea Corr i Jack Lukeman.
Na zakończenie mamy jeszcze dwa mocne numery. Niesamowite wyzwania w postaci „Smells Like Teen Spirit” Nirvany i „Avalon” Roxy Music. Oba w znakomitych i niezmiernie ciekawych aranżacjach. Pierwszy, z pojawiającym się kolejny raz na albumie Jackiem Lukemanem. Klarowny i mistyczny dźwięk fortepianu stapia się z głębokim, tajemniczym barytonem irlandzkiego wokalisty. Zamykający płytę „Avalon” posiada niezmąconą, metafizyczną aurę. Głos Trevora Horna koresponduje z lekkim akompaniamentem klawiszowym i koronkową gitarą.
„Echoes – Ancient & Modern” to jeden z tych albumów, którego premiera została wybrana w idealnym momencie. Grudzień to miesiąc pełen refleksji. To czas okołoświąteczny, gdy spoglądamy w przeszłość z drżeniem serca i nutą melancholii. Jak ważny jest każdy z jedenastu utworów dla naszego Mistrza, wie tylko on sam. Co symbolizują i z czym się kojarzą, jest cichą enigmą, nieodkrytą zagadką, tajemnicą chwil, których siła zostawiła ślad w jego sercu i duszy...