Arcansiel - Hard Times

Artur Chachlowski

O premierze tej płyty dowiedziałem się od niezawodnych Czytelników małoleksykonowego fanpage’u. „Coś brzmi znajomo, ale nie wiadomo kto i co. Albo mówiąc innymi słowy, coś dzwoni tylko nie wiemy gdzie. Albo, że nazwa zespołu coś mówi, ale…” – napisał Ryszard, a Joanna dodała: „Jasne, że brzmi znajomo! Pamiętam ich z lat 90-tych, przede wszystkim płytę „Stillsearching” i chwytliwy motyw z 20-minutowej kompozycji tytułowej”.

Wszystko się zgadza. Nie ukrywam, że wydany w 1990 roku album, o którym wspomniała Joanna był jednym z najciekawszych płyt raczkującego jeszcze wtedy neo progu czy, jak kto woli, ‘nowej fali progresywnego rocka’. Aragon, Deyss, Chandelier, Arrakeen, Fancyfluid, Asgard, nie wspominając już o takich tuzach, jak IQ, Pendragon, Galahad i Pallas… No i w tym gronie był także włoski Arcansiel. Jak grzyby po deszczu pojawiały się wtedy świetne płyty, dzięki którym rosła legenda ‘odrodzenia progresywnego rocka’…

Grupa Arcansiel miała swoje pięć minut. Właśnie po wydaniu albumu „Stillsearching”. Dziś mało kto o nim pamięta. Nic dziwnego, szczególnie, że zaraz po jego wydaniu w zespole zaczęły się spore przetasowania personalne, a kolejny album, „Normality Of Perversion” (1994), okazał się artystyczną porażką i w efekcie Arcansiel rozpadł się. Wydawało się, że już bezpowrotnie, tymczasem w 2006 roku na sklepowe półki niespodziewanie trafiła kompilacja „Swimming In The Sand” z nagranymi na nowo przez mocno przemeblowany skład muzyków skupionych wokół Sandro Marinoniego, Gianni Opezzo i Paolo Baltaro starszymi utworami (oraz jednym premierowym). Wydawało się wtedy, że nie pozostaje nic innego, jak czekać na album z nowym materiałem. No i czekaliśmy, czekaliśmy prawie 20 lat i… nic.

Wydana przed kilkoma tygodniami firmowana nazwą Arcansiel płyta „Hard Times” została nagrana w zupełnie nowym składzie. Ze starej gwardii w zespole pozostał jedynie perkusista Gianni Lavagno, którego… nie było w zespole podczas opracowywania płyty „Swimming In The Sand”. Zgromadził on wokół siebie czterech młodych muzyków, którzy nigdy w przeszłości nie mieli żadnych związków z Arcansielem. A więc to jakby zupełnie inny już zespół. Jak zatem traktować to nowe wydawnictwo? Jako kontynuację tradycji i nawiązanie do starych, dobrych dla zespołu, czasów, czy raczej jako nową płytę cakowicie nowego zespołu? Jeżeli pozostaniemy przy pierwszej ewentualności, to jest to powrót średnio udany. Cztery kompozycje wypełniające program albumu „Hard Times” to typowy, można powiedzieć charakterystyczny, neo prog żywcem wyjęty z lat 90. XX wieku. Ale bez większych muzycznych fajerwerków. Jeżeli uprzemy się przy interpretacji numer 2 - to wydaje się, że dzisiaj raczej nie ma dobrego klimatu dla takiej stylistyki i „Hard Times” zapewne przemknie w sposób praktycznie niezauważony.

Płyta „Hard Times” brzmi dziś nieco archaicznie. „Za późno” – można by rzec za tytułem suity otwierającej to wydawnictwo. Mogli nagrywać, nawet w eksperymentalnym składzie, w latach 90. Myślę, że na fali powodzenia albumu „Stillsearching” Arcansiel miał szansę stać się czołowym zespołem neoprogresywnego gatunku. Dziś mało kto o nim pamięta, a album „Hard Times” – zgodnie ze swoim tytułem – ukazuje się w ciężkich czasach dla tego gatunku i jeżeli już w ogóle zwraca na siebie uwagę, to dzieje się to poprzez pryzmat podróży sentymentalnej.

Wybrałem się w nią z mocno bijącym sercem i dużymi (może zbyt dużymi?) oczekiwaniami. Być może dlatego album – jako całość, bo trzeba przyznać, że ma on swoje momenty – nie trafił mi do serca.

Muzycznie mamy tu do czynienia z materiałem, z którym nowy Arcansiel podąża śladami „Stillsearching” i próbuje nawiązać do dobrych czasów dla neoprogresywnego rocka. Dzieje się to pod kierownictwem Gianni Lavagno i z udziałem dobrego wokalisty (Marco Leccese), bardzo dobrego keyboardzisty (Davide Sorella) oraz niezłych gitarzystów (Felice Lombardo, Sebastiano Valvo), ale ani jedna z premierowych kompozycji nie rzuca na kolana – choć tracklista ułożona jest zgodnie z regułą ‘dla każdego coś miłego’: długa suita („Too Late” trwa blisko 18 minut), kompozycja o średniej długości („Heaven Is Not Here” to 11 minut z sekundami) oraz dwa nieco krótsze, siedmiominutowe, nagrania, z pewnymi ambicjami radiowymi: „Puppets And Puppeteers” (słabsze) i „My Old Same Mistakes” (o wiele lepsze). Tytuł tego ostatniego (ale też sama muzyka) utwierdza mnie w przekonaniu, że największym błędem w historii Arcansiela było zbyt wczesne zawieszenie działalności i zaniechanie próby zgrania dobrej karty na bazie popularności neoprogresywnego gatunku w latach 90.

Kończąc, nie napiszę (bo nie mogę, choć bardzo tego chciałem), że to pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika symfonicznego progresu i neo prog rocka, ale przyznam, że z sentymentalnego punktu widzenia być może warto jest wsiąść na pokład „nowego Arcansiela” i odbyć tę muzyczną podróż, by przypomnieć sobie młodzieńcze czasy. Ale w duchu czuję, że młodsi słuchacze i tak raczej zignorują to zaproszenie.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia