Legacy Pilots - Thru The Lens

Rysiek Puciato

Zaczęło się od przeczytania następującego opisu: „(…) Frank Us i jego przyjaciele ze studia zabierają nas w kolejną podróż do swojego muzycznego świata wraz z piątym z kolei albumem. Od ballad i utworów poprockowych po złożone, progresywne eposy i ponad 12-minutową space operę – ci najlepsi muzycy po raz kolejny prezentują swoje umiejętności…”.

Nie będę pisał tu o powstaniu projektu Legacy Pilots, jego głównym autorze. Doskonale zrobiono to w recenzji płyty „The Penrose Triangle” z roku 2021 dokonanej na forum MLWZ przez Olgę Walkiewicz.

A że pan Frank Us nie jest osobą nieznaną postanowiłem przy okazji tej piątej płyty – „Thru The Lens” - przyjrzeć się starej i (w tej chwili historyczno-politycznej) niewskazanej i (wręcz) moralnie zabronionej teorii dialektycznej dotyczącej przemiany ilości w jakość. Być może część spośród Państwa już teraz porzuci czytanie dalszej części tej recenzji – tak może się zdarzyć, z góry przepraszam.

Nie jestem zwolennikiem tej teorii, ale do zanalizowania nowego wydawnictwa Franka Usa wydaje mi się pasować jak ulał. Najkrócej rzec biorąc, dialektyczna teoria przemiany ilości w jakość (choć oczywiście odnosi się do filozoficznych kwestii metafizycznych, a nie do ‘prostych’ spraw muzycznych) to twierdzenie, że poszczególne drobne przemiany materii sumują się, aby w pewnym momencie osiągnąć punkt krytyczny, na którego skutek powstaje zupełnie nowa jakość.

Jak to się ma do płyty „Thru The Lens”? W omawianym przypadku te drobne elementy materii muzycznej to: Todd Sucherman (Styx), Marco Minnemann (The Aristocrats), John Mitchell (Arena, Lonely Robot), Jake Livgren (Emerald City Council), Steve Rothery (Marillion), Steve Morse (ex-Kansas, ex-Deep Purple, Flying Colours), i, oczywiście, sam Frank Us.

Czy ta suma “drobnych” elementów materii muzycznej mogła stworzyć zupełnie nową jakość? Wyżej wymienione „elementy składowe” niosą ze sobą ogromny indywidulany ładunek muzyczny, każdy reprezentuje pewną klasę wykonawczo-twórczą, ale… czy razem stworzyli nową jakość? Tym się tutaj zajmiemy pamiętając cały czas, że jest to już piąta płyta tego projektu.

A na niej niemal 60 minut muzyki i 8 utworów.

Wykonawcy z kręgu prog rocka jakby trochę przyzwyczaili nas do tego, że początki płyt to często wprowadzające utwory instrumentalne. Często są to krótsze lub dłuższe utwory w typie uwertury, które swoją patetycznością, nawiązaniem do muzyki klasycznej, mają za zadanie przygotować słuchacza do odbioru dzieła. „Where The Pilots Meet” wydaje się pełnić taką rolę, ale… Nie ma w nim żadnego patetyzmu. Żadnej symfoniczności. Jeżeli pierwsze piętnaście sekund rzeczywiście swym nastrojowym brzmieniem do czegoś stara się nas przygotować, tak później (wraz z gitarą i klawiszami) dostajemy muzyczny prysznic dźwiękowy. Prawie minutę z pozoru bezładnej improwizacji, z której wyłania się spokojny bardzo jazzująco brzmiący pochód muzyczny. W swej strukturze spokojny, doprowadzający w trzeciej minucie do fantastycznego wątku solowego pianina niepozbawionego jednak tego jazzującego elementu. Koniec utworu to znowu powrót do ‘bezładnej’ improwizacji.

Skoro na płycie występuje czterech wokalistów, to utwór nr 2, „Nemesis”, musiał być piosenką. Ta piosenka to dobrze zagrane i zaśpiewane przez Johna Mitchella 4 minuty w typie zespołu Toto i podobnych. Może się podobać zwartym brzmieniem osadzonym na syntezatorach, mocnym wokalem, rockową gitarą. Taki dobry utwór utrzymany w konwencji AOR.

„Don’t Chase The Rainbows” – oj, spodoba się początek tej piosenki wszystkim, którzy pamiętają zespół Talk Talk. Syntezatory, spokojny głos i tak do trzeciej minuty, kiedy to pojawia się dziwnie brzmiący dźwięk klawiszy przetykany gitarowym solo. No i ta talktalkowa atmosfera tekstu:

„(…) So don’t chase the rainbows. Don’t chase the rainbows. No matter how long it might will take I’ll wait for you. So don’t chase the rainbows…”.

Nie jest to jednak żadne „bycie pod wpływem”…, bo po niemal minutowym gitarowym solo wracamy do, tym razem, damsko-męskiego dialogu wokalnego, którego tematem przewodnim jest, no cóż, życie ludzkie:

„(…) Happiness can be found today. In moments that don’t fade away. And with a careful, watchful eye. Life’s treasure will not pass you by…”.

W utworze czwartym nie odchodzimy od piosenkowego formatu. „The Matter” to softrockowa piosenka jakich wiele. Nie mogę tu wskazać na nic więcej. Może w trzeciej minucie warto uważniej przysłuchać się grze instrumentów, ale raczej nic poza tym…

„The Inner Fire” – utwór oznaczony indeksem 5 to już inna historia. Spokojne wejście gitary akustycznej, zrównoważony, spokojny wokal, a od drugiej minuty pianino… Dostajemy spokojną balladę przetykaną zadziornymi solowymi wstawkami.

Vangelisowskie syntezatory wprowadzają nas do suity „Cosmic Sea”. Część pierwsza – „Prologue” – po zamknięciu klawiszowego wstępu od razu startuje z kopyta lekko progmetalową połajanką, by po krótkim solo instrumentów dętych (przypominających, że to przecież prolog) gitarowo wprowadzić lekko jazzujące i wyciszające frazowanie.

Część druga suity, A Poisoned Wasteland”, to krótkie gitarowo-wokalne ubolewanie nad sytuacją ekologiczną naszego świata:

„(…) A world so barren, dark and cold. Where life dares not to tread. The land and seas are poisoned and hope hands by a thread”.

Gdyby tą część suity zaprezentować oddzielnie, to otrzymalibyśmy ładną, bardzo ciekawie brzmiącą piosenkę.

A skoro mówimy o zatrutej ziemi, miejscu nie do życia, to kolejna część suity, „Approaching Another World”, dzięki zwariowanemu instrumentalnie początkowi chyba świadczy o chęci podróży gdzieś, gdzie będzie lepiej. Ten szalony początek może należy odczytać jako start w kosmos, start ku nowej ziemi?...

„(…) We yearned to find a new beginning, some thriving place. But we found desolation, a lifeless space…”.

Ostatnie dwie minuty tej części potwierdzają tę tezę. Szukaliśmy, ale znaleźliśmy tylko przestrzeń pozbawioną życia. Te dwie minuty, oprócz wymowy tekstów, nadają całości wydźwięk hymnu o utraconym szczęściu.

A teraz zwieńczenie suity – część czwarta: „A Toxic Result, Coordinates & Epilogue”. To przytłaczające brzmienia instrumentów klawiszowych. Mocne i zdecydowane, narzucające rytm, styl i strukturę. Jest ciężko. I nagle pojawia się szepczący wokal z receptą na nowe życie, na nowe otwarcie:

„(…) The coordinates are clear. We are back where we started ten thousand years ago…”.

Zmienia się nastrój, brzmienie klawiszy nie jest już aż tak ciężkie. Dochodzi do głosu melodyjność, która wraz z orkiestrowym zakończeniem pozwala mieć jakąś nadzieję, że jednak coś ulegnie zmianie.

W utworze „Fooled Again” mamy zgrabną gitarową solówke Steve’a Rothery, a w warstwie tekstowej mamy do czynienia z poważną piosenką o zagubieniu. Jake Livgren śpiewa tak:

„(…) So here we are again, in a cruel deja vu. Like a nightmare with no end, on a sinking ship of fools…”.

Sposób zaaranżowania tego utworu powoduje, że być może niektóre rozgłośnie radiowe (o ile ta płyta do nich trafi) zdecydują, że to będzie fajny kawałek do grania. Bo trzeba oddać, że wpisuje się on całkowicie w softrockową konwencję.

Koniec płyty to jej opus magnum – dwunastominutowa suita pt. „The Professor & Me”. Nie wydaje mi się, żeby można było omawiać każdą z części oddzielnie. Są bardzo (jak na suitę) krótkie. Średni czas trwania każdej z ich to od jednej minuty do dwóch minut i czterdziestu sekund. Tytuł całości i tytuły poszczególnych części sugerują o czym jest suita: „An Interesting Project”, „In The Laboratory”, ” A Question Of Chemistry”, „Where East Meets West”, „We're Cooking Something Up” i „Great Finale”. Jeżeli ktoś lubi rozbudowane kompozycje w formie minisuit tak znanych zespołów jak (wczesny) Spock’s Beard, The Flower Kings, Transatlantic, to ten utwór doskonale wpisuje się w to grono. Mamy tutaj wiele pochodów organowych, w części trzeciej floydowsko brzmiącą gitarę, ciekawie zaaranżowaną część czwartą z wokalnymi wstawkami w języku francuskim czy też część szóstą, która swoimi połamanymi rytmami zmusza do uważnego wsłuchania się w kolejne organowe pasaże.

No i czas wrócić do zagadnienia podstawowego: czy ilość da się zamienić w jakość? Na przykładzie tej płyty z całą stanowczością można powiedzieć, że mamy do czynienia z bardzo dobrze rozegraną muzycznie całością. Od AOR-owych ballad do suit o połamanych rytmach, które powinny zadowolić zwolenników takiego podejścia do muzyki. Płyta nie jest nudna. Każdy może znaleźć tu coś dla siebie. Wylewa się z niej profesjonalizm uczestników projektu, ale… chyba ta płyta nie różni się niczym od tej z roku 2023 („Helix”), ma też wiele wspólnego z poprzednią płytą z roku 2022 („The Penrose Triangle”). Zastosowano na niej ten sam patent: kilka piosenek, jakiś utwór instrumentalny z wokalnymi wstawkami, trochę wielosegmentowych suit…

Zatem odpowiedź na pytanie czy mamy nową jakość brzmi tak: mamy nową płytę, perfekcyjnie zagraną, ale opartą na ogranym patencie. Mamy nową płytę z wielkimi artystami, którzy zagrali doskonale, ale… wszystko to już było. Ale może chodzi o to przestawianie klocków w muzyce progresywnej? Znane w nieznane. Moim zdaniem na tej płycie także to przestawianie też trochę jakby zawodzi.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia