Pomińmy historię. Zapomnijmy na chwilę o poprzednich płytach. Nie patrzmy na to, co było. Chętni oczywiście mogą sięgnąć po recenzję z poprzedniego albumu Returned To The Earth „Fall Of The Watcher” pióra Olgi Walkiewicz. Ale teraz po prostu zacznijmy słuchać. A jest czego.
W jednym z wywiadów lider Returned To The Earth, Robin Peachey, powiedział: „(…) Znam historię starszego małżeństwa, które zostało rozdzielone podczas kwarantanny związanej z covidem i niestety jedno z nich, pani, zmarła z przyczyn naturalnych. Było mi niesamowicie smutno, że nie mogliśmy znaleźć sposobu, aby połączyć bliskich w ich ostatnich chwilach w tym trudnym okresie naszej historii. Wydawało mi się, że empatia i współczucie zostały utracone, ale pieniądze wydane na pobyt w domu opieki wciąż płynęły. Nie chciałem, aby to wydarzenie zostało upamiętnione tylko jedną piosenką, więc historia ta stała się tłem dla całego albumu”.
Mając to w pamięci łatwiej będzie zrozumieć dlaczego pierwszy utwór z płyty, „Dark Morality”, rozpoczyna się od cichego, pojedynczego i trwającego niemal pół minuty dźwięku, który być może jest dźwiękiem karetki pogotowia, być może sygnałem końca bicia serca. Dźwięk ten wprowadza także łagodny podkład pod głos wokalisty, który próbuje wyśpiewać pustkę, jaką tworzy odejście kogoś bliskiego. Pojawiające się akordy pianina niczym zegar wskazują na przepływające wspomnienia, wspólne chwile. Te wspomnienia ‘widać’, gdy w drugiej minucie pojawiają się spokojne, niemal pejzażowe, dźwięki klawiszy i gitary. Ale to nie koniec. Dźwięki rosną, tworzą z pozoru łagodną melodię kogoś pogodzonego z sytuacją, by, około minuty piątej, dać dysonansowym brzmieniem gitary, upust rozedrganym uczuciom.
Jeśli by tak posłużyć się metaforą fali morskiej, to poprzedni utwór kończy się cichym szumem zamierającej fali, natomiast następny, „The Final Time”, znów jest przeglądem toru jej przebiegu: od cichego szumu, poprzez gwałtowny wzrost, lekki spadek, ponowne wznoszenie aż do cichego zagarnięcia połaci plażowego piasku.
„(…) It’s cooling outside… but inside is beautiful” – to chyba główne przesłanie utworu tytułowego – „Stalagmite Steeple”. Najdłuższa na płycie, niemal dziesięciominutowa kompozycja rozpoczyna się od głosu i… prostych brzmień pianina. Nasuwa to skojarzenia z kimś, kto mając wszystkiego dość, ot, po prostu siada przy rozklekotanym pianinie i gra… W w samotności, tak dla siebie. Ale smutek ma swoje granice. Tę granicę wyznacza druga minuta utworu. Piosenka nabiera barw za sprawą wszystkich instrumentów i przynosi lekko psychodeliczny nastrój pomieszany z równo prowadzonym wokalem, by zabrać nas do swoistej krainy marzeń dzięki dwugłosowi skrzypiec i gitary.
Lecz ładne gitarowe solo znika, jak opadająca fala, w czwartej minucie ustępując miejsca akordowemu pianiu i gitarze basowej. W momencie, w którym do tego instrumentowego duetu dołączają skrzypce wracamy do nastrojowej opowieści o życiu: „(…) If I could still a glimps and looking to another life”. I znów pojawia się gitara, najpierw spokojna, jakaś wycofana, a od siódmej minuty odważna, przełamująca smutek pomagająca w spojrzeniu na drugą stronę życia.
„Meaningless To Worth” to najbardziej technicznie wyrafinowany utwór na płycie. Żadna ballada, żaden smutek, żadna melancholia brzmiąca z poprzednich piosenek. To prawdziwa piosenka o apoteozie życia. Mocna ze słyszalnym wezwaniem: trust yourself. Gitarowa, syntezatorowa, z dużą ilością zmiennych rytmów jak… we współczesnym świecie. To apoteoza naszego codziennego, technicznie niekiedy brutalnego świata. „(…) Trust yourself” – to chyba jedyne rozsądne zachowanie.
Metafora fali morskiej jest aktualna także w utworze „Die For Me”. Wzrastające brzmieniowo wprowadzenie wraz z bardzo przejmującym tekstem: „(…) Don’t die for me… it shouldn’t be this way”, zostaje przełamane wspaniałem duetem gitarowo-perkusyjnym w drugiej minucie. Proszę prześledzić dokładnie ten duet. Jest na to dużo czasu – dwie i pół minuty. Bo potem, przez kolejną minutę, fala gitarowo-perkusyjna wznosi się na wyżyny, by częściowo rozbić się o dźwięki pianina i, ostatnim tchnieniem, jeszcze raz spróbować pokazać swoją grozę. I te końcowe słowa: „(…) it shouldn’t be this way”.
Czy można potraktować ostatni utwór „The Raging Sea” jako pewnego rodzaju outro dla płyty? Na tle pozostałych utworów ta piosenka brzmi jak radosny hymn o ‘słonecznym’ gitarowym brzmieniu i jasnym wokalu. „(…) You faced against the raging sea” – stawiłeś czoła szalejącemu morzu, dałeś radę. No i dobrze, bo smutek ma swoje granice, trzeba je tylko odkryć i… przekroczyć.
To jest bardzo Wilsonowska płyta. Ale to odniesienie do Stevena Wilsona dotyczy jedynie nastrojowości, potraktowania wyjściowej, balladowo brzmiącej piosenki, w nieco technicyzujący sposób, nieco zbrutalizowany i przesterowany instrumentalnie.
Tak, można porównać głos wokalisty do Tima Bownessa, lecz dzieje się to tylko w przypadku początkowych fraz poszczególnych utworów. Jest melancholijne podobieństwo, które jednak pryska w momencie, gdy ‘fala wznosząca’ piosenek osiąga swój szczytowy moment.
Tak, można dopatrzyć się (zwłaszcza w ostatniej piosence) pokrewieństwa z aranżacyjnym stylem zespołu Blackfield, można by jeszcze dorzucić skojarzenie z wczesnymi płytami włoskiego Nosound, można by jeszcze odwołać się do spokojniejszych utworów Porcupine Tree.
Tak, podoba mi się potraktowanie gitary, zwłaszcza w utworze tytułowym, jako narzędzia do tworzenia nastroju, a nie instrumentu naczelnego. Podobnie było na pierwszych singlach i pierwszej płycie zespołu Airbag zanim później nie zdominowała ich gitara Bjorna Riisa.
Tak, można by jeszcze… U mnie płyta „Stalagmite Steeple” (tak jak i poprzednia, i ta wcześniejsza, i ta wcześniejsza) trafiają na półkę z napisem: grać zawsze i o każdej porze dnia i nocy. Grać gdy smutno i wesoło. A najlepiej włączyć przycisk „play again”.