The Echo Veils - The Calm Beneath the Noise

Rysiek Puciato

Lubię muzyczne ‘wynalazki’ z krajów, nazwijmy je, egzotycznych. Zespoły progresywne z Argentyny czy Chile nie raz i nie dwa udowodniły, że warte są posłuchania. Nie mogę za dużo powiedzieć o Brazylijskich twórcach, a już zupełnie nic nie wiem o zespołach z Meksyku.

Dlatego z dużą ciekawością zapoznałem się dawno temu (w 2021 roku) z debiutanckim albumem grupy Electro Compulsive Therapy. Jej trzon stanowi klawiszowiec i wokalista - Guillermo Garcia Herreros. Wbrew wszystkiemu (a zwłaszcza nazwie – sic!) ich debiut to jak najbardziej progresywna płyta. Niestety jedyna, jak na razie.

Gdy więc w tym roku na krążku formacji The Echo Veils – „The Calm Beneath the Noise” znów pojawiło się nazwisko Herrerosa wraz z nazwiskiem gitarzysty - Poli Elizondo, postanowiłem udać się na spotkanie z ‘egzotyką’.

Efekty? Zadziwiająco przyjemne. Trzynaście ładnie zagranych, łagodnych utworów, które podczas słuchania kojarzą się z twórczością Bruce’a Soorda, The Pineapple Thief, Tima Bownessa czy Blackfield. Oto z jednej strony mamy wokal, instrumenty klawiszowe i fortepian Guillermo Herrerosa zapewniające głęboką muzyczną podstawę każdemu utworowi, a z drugiej gitarę i klawisze Poliego Elizondo, które nadają utworom tempa. Do tego dochodzą wspólne z lekko jazzującym basem i spokojną perkusją aranżacje orkiestrowe. Całość jest spójna. Utrzymana w osobistej, narracyjnej atmosferze.

Już pierwszy utwór „The Old Light” swoim spokojnym początkiem przygotowuje słuchacza do tego, co będzie dalej na całej płycie. „Ocean” – pierwszy z singli z tej płyty to kołyszący klawiszowo-gitarowy utwór wspominający miejsca, które każdemu głęboko zapadają w pamięć. W połączeniu ze zgrabnie zrealizowanym klipem wideo (z motywem drogi i wspaniałymi widokami) zmuszają do wsłuchania się w nostalgiczne solo gitary. A słowa: „(…) “I’ve found a place, where we can dream away tonight. It’s going to take a while. It’s on an island, where we can dream away tonight” wprowadzają atmosferę intymnego wyznania.

Proste akordy fortepianu i smutne słowa niosące emocjonalny niepokój - to kolejny utwór pt. „Dashboard Song”. Taka ballada typowa dla lat 80. „Seasons” – ta piosenka zmusza do porównania z twórczością Tima Bownessa. Akustyczna gitara, ciągnący się spokój, niemal melodeklamacja i… ten smutek w głosie właśnie a’la Bowness.

Dwa kolejne utwory traktują o miłości – „Love That Kills” i „Love Is Shinning”. Swoją wyjątkowość zawdzięczają orkiestracjom, które tworzą tło dla, ponownie, smutnych tekstów. A w przypadku tego drugiego, solo gitary, które stopniowo nadaje utworowi brzmienie a’la U2, pozwala na uznanie go zgrabnym kawałkiem radiowym.

„Late Night Train” – to „nagie pianino” plus głos. Ale tylko do drugiej minuty, gdy więcej klawiszy zaczyna zapełniać pustkę pojedynczych akordów pianina. I do końca mamy bardzo przyjemną, idącą w stronę ambient, balladę.

„(…) “Bury me in my pink leather suit. I’ve got my two coins for the boatman. Stay until the end. Make sure that I stay dead. Keep pushing on!” - takie słowa muszą być skojarzone z mocniejszym rytmem. I tak się dzieje w utworze „Last Exit”. To pełnowymiarowa, ostrzej brzmiąca, ballada ze zdecydowanym wokalem. Takie dźwięki winny znaleźć uznanie w uszach osób poszukujących kołyszących rytmów.

Kolejna piosenka – „The Calm Beneath” - trwa tylko 3 minuty. I to dobrze. Ambientowe pianino i nisko brzmiący wokal aż do drugiej minuty ciągną nas jak na sznurku do kolejnych fraz. I gdy już się prawie poddajemy, wzorem ambientowych zespołów postrockowych wchodzi szybki gitarowy riff…

Czy za dostateczny opis tego utworu wystarczy, że napiszę: to ballada taka, jaką wszyscy lubimy? Taka w sam raz skrojona pod nas. Utwór nr 10 - „Broken”.

„Starlight” – to najdłuższy utwór na płycie. Siedem i pół minuty. Rozpoczyna się od pląsającego pianina (tzw. czarnych klawiszy półtonowych). Kosmiczna pustka i widok gwiazd. Środek utworu maluje ambientowo-psychodelicznymi kolorami na bazie sola gitary obraz spokoju. I dopiero szósta minuta przynosi dźwięki orkiestry.

„No Surprises” – to pytanie o sens i istotę miłości: „(…) “Is it love or just a chemical impulse?”. W zasadzie piosenka podobna jest do poprzednich. Nie wiem dlaczego, ale zawsze przy jej słuchaniu nachodzi mnie porównanie do „The Power Of Love” grupy Frankie Goes To Hollywood. Może to sposób interpretacji tekstu?

Takiego zakończenia można było oczekiwać – przed nami utwór „Places”. Po tylu pytaniach o miłość, jej sens i istotę, początek utworu musiał zabrzmieć jakby nieco nieskoordynowanie. Ale już po półtorej minuty dostajemy lekką balladę, która zdaje się mówić: „będzie OK”. Ze wszystkim.

Nie jest to album progresywny, ale posłużę się słowem-wytrychem: prog-related. Jeśli to nie jest płyta warta przesłuchania, to takimi nie powinny być też płyty Tim Bownessaa czy solowe albumy Bruce’a Soorda… W pewien sposób ich ‘melodyka’ jest taka sama, wrażliwość zespołu The Echo Veils nie różni się od tej Soordowskiej czy Bownessowskiej. Może to potwierdzenie tezy, że cały świat, wszyscy ludzie mają podobne problemy i sposoby wyrażania swych emocji?

A poza tym ile zespołów z Meksyku Państwo znają?... The Echo Veils – śmiało można dopisać do listy, nieważne czy to pierwszy, czy kolejny...

MLWZ album na 15-lecie Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku