„Marzenia - te z dzieciństwa - często zostają z człowiekiem na zawsze...”. Ten cytat z autobiografii Bruce’a Dickinsona „Do czego służy ten przycisk?” mógłby stanowić motto mojej recenzji, bo czym jest dzieciństwo, jak nie bezdenną studnią, z której czerpiemy życiodajną wodę, napędzającą młyńskie koło życia… Często nie zdajemy sobie sprawy, ile naszych pasji zakiełkowało w czasie, gdy biegaliśmy po podwórku z czeredą rozbawionych i psotnych dzieciaków. Bogini muzyki wyławiała nieświadomych tego wyznawców, niczym wędkarz - złote rybki. Z patyków powstawały pałeczki do perkusji, a ze starych garnków - bębny. Miotła mogła być doskonałą gitarą, a tłuczek do mięsa - mikrofonem. Na tym nie kończyły się szalone pomysły. Szczególnie, gdy było się słabszym i przegrywało się w walce na pięści. Kij mógł stanowić znakomite narzędzie do obrony. Było coś jeszcze, co narodziło się w szczenięcych czasach: miłość do otwartych przestrzeni, błysk odbijający się od srebrzystych skrzydeł samolotów oglądanych z tęsknotą na wojskowym lotnisku. Bruce wtedy nie przypuszczał, że w przyszłości tłuczek zamieni w mikrofon, kij stanie się floretem, a w powietrzu spędzi więcej godzin niż większość pilotów. Dorosłe życie dzielił pomiędzy swoje pasje, których było znacznie więcej. Znamy go jako doskonałego pisarza, wielbiciela historii i teatru, energicznego przedsiębiorcę. Odnosił sukcesy w każdej dziedzinie. Jest pilotem komercyjnych linii lotniczych, był dyrektorem do spraw marketingu w Astraeus Airlines, założycielem Cardiff Aviation - zajmującej się konserwacją samolotów - i wiceprezesem produkującej drony firmy Pouncer. Bruce uwielbia szermierkę do tego stopnia, że w czasie większości tras koncertowych Żelaznej Dziewicy stara się „obskoczyć” wszystkie pobliskie turnieje. Zmierzył się nawet z naszym olimpijczykiem Bartoszem Piaseckim, który powiedział o nim z niemałym podziwem: „Jest niski, ale niesamowicie szybki; to jego broń. Wyglądał jak Rocky, kiedy przybył w brązowej szacie, ze sprzętem do szermierki w torbie...”.
Miłość do muzyki narodziła się we wczesnej młodości. Pierwsze zetknięcie z rockiem miało miejsce w czasach, gdy przebywał w szkole z internatem. Tam zafascynowały go takie zespoły, jak Deep Purple, Van Der Graaf Generator, Juthro Tull czy Emerson, Lake and Palmer. Początkowo interesował się grą na perkusji, lecz wkrótce odkrył, że śpiew to jego prawdziwe przeznaczenie. Obdarzony tenorem o niezwykłej barwie i sile rażenia, nie bez powodu zyskał przydomek „Air Raid Siren”. Pierwszym profesjonalnym zespołem w którym zakotwiczył był Samson. Miał jednak diametralną różnicę poglądów na temat używek, które były stosowane przez kumpli z grupy, wobec czego postanowił odejść. Wtedy nadarzyła się okazja połączenia swoich sił z Iron Maiden. On potrzebował zmian, oni wokalisty na miejsce Paula Di Anno. To był bezsprzecznie strzał w dziesiątkę z obustronną korzyścią. Ich pierwszy wspólnie nagrany album „The Number Of The Beast” zyskał ogromną popularność. Tak rozpoczęła się wspólna droga Bruce Dickinsona z Iron Maiden. Gdy po dziesięciu latach rozstał się z zespołem, nie mogłam zaakceptować takiego stanu rzeczy. Blaze Bayley nie wpasował się w stary repertuar, co było słychać na koncertach, był odmienny pod każdym względem. Inna barwa, a przede wszystkim skala głosu, wymagały dostosowywania nowych kompozycji do jego możliwości. Tymczasem Dickinson nie próżnował. Okres rozstania z Żelazna Dziewicą to rozkwit jego twórczości solowej. Pojawiły się wtedy dwa znakomite albumy „Accident of Birth” (1997) i „Chemical Wedding” (1998). Wcześniejsze („Tattooed Millionaire”, „Balls to Picasso” i „Skunkworks”) były mniej porywające, choć stanowią bardzo przyzwoity kawał muzyki. Powrót na łono macierzystego zespołu był w pewnym stopniu przesądzony, gdy zbiegły się w czasie problemy głosowe Blaze’a, jego odejście i stagnacja Żelaznej Damy z powodu braku wokalisty. Dickinson podjął pałeczkę rzuconą mu przez menadżera Iron Maiden. Warunkiem jednak było równoczesne dołączenie w szeregi grupy trzeciego gitarzysty. Był nim Adrian Smith. Kolejny „złoty okres świetności” rozpoczął się wraz z nagraniem albumu „Brave New World”. Niestety kariera solowa naszego bohatera zmniejszyła swoje tempo. Od tego czasu ukazała się tylko jedna solowa płyta „Tyranny of Souls” (w 2005 roku), album koncertowy z Rio i kompilacja. Gdy patrzę wstecz, aż trudno uwierzyć, że minęło prawie dziesięć lat. Tyle się na ich przestrzeni działo, że nie sposób nie podejrzewać Bruce’a o konszachty z diabłem. Wygrał walkę z rakiem, powrócił do śpiewania (rok 2021 przyniósł znakomity album Iron Maiden - „Senjutsu”), pilotuje największe samoloty świata, ma energię nastolatka i zapał do tworzenia sztuki w każdym wymiarze. W ubiegłym roku stanął po raz trzeci na ślubnym kobiercu (z Leaną Dolci) i ma milion pomysłów. Patrząc na niego, można uwierzyć w niezniszczalność materii z jakiej go „ulepiono”.
Czas teraz napisać kilka wersów o jego nowym albumie „The Mandrake Project”. Nie ukrywam, że od pierwszego utworu zrobił na mnie ogromne wrażenie. Bruce połączył wszystkie talenty i wsypał je pomiędzy dźwięki. Jego nowa muzyka ma w sobie siłę stalowej maszyny, zwinność i lekkość mistrza floretu, pomysłowość Lorda Ścigacza i tajemniczość alchemika. Do współudziału w „zbrodni” zaprosił muzyków znanych dobrze z jego wcześniejszych produkcji solowych. Bezsprzecznie najważniejszym kompanem w ekipie jest amerykański gitarzysta, basista, kompozytor i producent Roy Z. Zerimar (Ramirez). Na perkusji zagrał kolejny stary znajomy - Dave Moreno, a na instrumentach klawiszowych - włoski pianista Maestro Mistheria. Niemałą atrakcję stanowią znakomici goście: mistrzowie gitary Gus G i Chris Declercq oraz Sergio Cuadros (Woodwind).
Album otwiera wspólna kompozycja Dickinsona i Roya Z wydana na singlu pt. „Afterglow Of Ragnarok”. To efektowne i mocne wejście z mitologią nordycką w tle. Według legendy, walka pomiędzy bogami, a olbrzymami kończy się zniszczeniem Asgardu. Ziemię zalewa wielkie morze, z którego wyłoni się nowy świat i nastąpi era szczęścia bez wojen i przemocy. Jest tu ukryta aluzja do brutalnej rzeczywistości, jaka nas otacza. Świetny tekst i muzyka elektryzująca mocą. Bruce we wspaniałej formie wokalnej, ciężkie riffy spadające z energią błyskawicy i żywiołowa sekcja rytmiczna potrafią rozgrzać atmosferę do temperatury wrzenia. Dickinson pokazuje swoje cudowne możliwości głosowe. Potrafi niczym rakieta poszybować z niskich rejestrów o oktawę w górę lub wyżej. Po zadziornej, wybuchowej zwrotce, następuje melodyjny refren:
„I cross the shining seas. Eyes of creatures follow me. Moonlight guides us on a steady course. Afterglow Ragnarok… Becomes the shadow of the dawn. From the night the sun will rise again, again...”.
„Many Doors To Hell” to kolejna kompozycja teamu Dickinson - Ramirez. Nie ma mowy, żeby powiało tu chłodem. Skoro Mr. D. podpisał cyrograf z diabłem, to musi być ogniście. Życie pisze przedziwne scenariusze i nierzadko samo otwiera furtkę do piekieł. Człowiek to niepokorna i bardzo złożona istota. Potrafi wątpić, pragnąć, nienawidzić, kochać i cierpieć.
„When the sun goes down i wear my thorny crown. I know them oh so well. The many opening doors to hell...”.
„Rain On The Graves” jest rodzajem rozrachunku. Dialog z tajemniczą postacią spotkaną na cmentarzu, to w rzeczywistości rozmowa ze swoim cieniem, odbiciem w lustrze, duchem przeszłości. Narracyjne zwrotki przechodzą w mocne wokalnie refreny. W tym utworze zademonstrował swoje gitarowe umiejętności Chris Declercq (fenomenalna solówka).
Na „The Mnadrake Project” nie zawsze dominują stutonowe gitary. W „Resurrection Men” przybierają one barwy latino, by przekształcić się w klasykę przypominającą brzmienie The Shadows. Roy nie byłby jednak sobą, gdyby nie dorzucił parę cięższych uderzeń w środkowej części utworu. Z kolei „Fingers In The Wounds” ma bardzo efektowne orientalne motywy, nadające tej kompozycji tajemniczości i czaru.
„Eternity Of Failed” to alternatywna wersja utworu, który pojawił się na albumie Iron Maiden - „Book Of Souls”. Pojawiają się tu kolejni goście: specjalista od instrumentów dętych Sergio Cuadros, który w niebywały sposób ubarwia początek i koniec tej kompozycji oraz Gus G. ze swoją cudowną gitarą.
Kolejna porcja energicznej, metalowej jazdy to „Mistress Of Mercy”. To świetny kawałek zarówno pod względem wokalnym, jak i instrumentalnym. Dużo się tu dzieje, naprawdę dużo. Gitara przybiera zmienne oblicza, prowadzi dialog z wokalem nie rezygnując ze złożoności tematu. Łka, szepce, uwodzi i rozrywa na strzępy. Jest jak cytaty z życia - rozpaczliwe, bolesne i pełne pasji:
„Give me my freedom, release me from pain. Mistress of mercy, come thrill me again. Time to return to the womb whence I came. No more tomorrows, no judgement or blame. I can be what I never was… Sceletons of fury ‘cause my mind was lost...”.
„Face In The Mirror” to spokojna, delikatna ballada. Zmysłowa solówka gitary, wyważone klawisze i warstwa liryczna przepełniona refleksją. Spojrzenie wstecz, chwila zastanowienia nad błędami przeszłości, nad przemijaniem i śmiertelnością. To zresztą nie koniec wolniejszych temp i melancholii. Kompozycja „Shadow Of The Gods” nawiązuje brzmieniowo do mojego ulubionego utworu „Tears Of The Dragon” z „Balls To Picasso” – to przepiękna kompozycja wypełniona bezmiarem marzeń, oceanem łez, pyłem gwiezdnym i odłamkami słońca. Eteryczne cienie zbierają resztki myśli i uczuć:
„And so we lay under the moon. The stars have crossed our paths tonight. So journey on our wandering souls. Let our tears fall on our own, Against the sun. There are shapes in the fire. Around the stars are blue and grey halos. Forever in the light...”.
Na zakończenie Bruce zaproponował utwór „Sonata (Immortal Beloved)”. Aż trudno uwierzyć, że to kolejna, już trzecia, spokojna kompozycja na płycie. Piękna, ale smutna, drżąca od tęsknoty, bólu i koszmaru przeszłości. To jak opowiedziana historia Śpiącej Królewny, której nie obudziło już żadne zaklęcie. Czy życie osobiste odcisnęło aż tak głębokie piętno w sercu Dickinsona? Tego nikt nie wie. Muzyka jest czasem niczym kieliszek wina, w którym topimy trapiące nas troski, obrazy, wspomnienia…
„He kissed her on the lips and his tears, they melted stiff unyielding flesh. As his lips touched her last frozen breath, a strange light illum in her eyes and the shadow of the valley of death...”.
Każdy twórca zostawia w swoim dziele kawałek samego siebie. „The Mandrake Project” to opowieść o marzeniach, przebaczeniu i śmierci. O tym w co trzeba wierzyć, żeby przetrwać. Przejść na drugą stronę i pozostać sobą. Tylko czy rzeczywiście znamy samych siebie? Nie bez powodu w środku książeczki dołączonej do płyty Bruce umieścił takie słowa:
„I am your very soul, the one you do not know...”.