Wilson, Steven - Insurgentes

Artur Chachlowski

ImageBardzo szanuję artystę Stevena Wilsona i lubię muzykę, którą raczy nas na płytach swoich rozmaitych projektów. Porcupine Tree, Blackfield, No-Man… Nawet najbardziej wyrafinowany z nich wszystkich Bass Communion także budzi mój najwyższy szacunek dla jego twórczości. Lecz pomimo tego, jakoś nie mogę w stu procentach przekonać się do jego solowej płyty pt. „Insurgentes”. Zawiera ona materiał z jednej strony dość mocno zróżnicowany, a z  drugiej – wyraźnie słychać, że w każdym pojedynczym dźwięku odciśnięte jest piętno charakterystycznej wrażliwości artystycznej Wilsona. Poszczególne utwory, które wypełniają program płyty „Insurgentes” mogłyby śmiało znaleźć się na płytach jego poszczególnych projektów. Może to i dobrze, że w każdym z tematów pobrzmiewają echa wcześniejszego muzycznego dorobku Wilsona, lecz ten album przypomina mi trochę groch z kapustą; jakby ten wspaniały muzyk wrzucił do jednego kotła swoje różnorodne pomysły, zamieszał nimi niczym maszyna losująca szczęśliwy numerek, a następnie wyciągnął królika z kapelusza i… „voila, oto moja solowa płyta!”. Może faktycznie niebanalna, a chwilami nawet finezyjna. Z muzycznego punktu widzenia nawet do obronienia. Ale jako całość taka trochę… nijaka. Za dużo na niej takiego „wszystkiego po trochu”… Poza tym serce się kraje, gdy ewidentnie widać, że korzystając z okazji, iż łatwo sprzedawalny z marketingowego punktu widzenia album (a takim niewątpliwie jest każdy krążek firmowany przez Stevena Wilsona) staje się narzędziem do wyciśnięcia dodatkowego grosza z kieszeni Bogu ducha winnych fanów. Nikt nie lubi być wodzony za nos i robiony w konia. Ja po zapoznaniu się z gotowym produktem, mogę stwierdzić, że w konia dałem się zrobić na własne życzenie. Ale o wszystkim po kolei…

Pomimo tego, że nie do końca potrafię zaakceptować tę muzyczną hybrydę, na którą składają się różne style poszczególnych projektów Wilsona, to nie odważę się stwierdzić, że „Insurgentes” to płyta zła. Dlatego prześledźmy jej program, by wspólnie wychwycić wszystkie niuanse i brzmieniowe ciekawostki dotyczące wypełniających ją poszczególnych utworów.

Album rozpoczyna się od najlepszej moim zdaniem kompozycji na całej płycie, „Harmony Korine”. Nie byłbym wcale zaskoczony, gdyby utwór ten znalazł się w programie pamiętnej płyty Porcupine Tree „Fear Of A Blank Planet” lub też wydanego niedługo potem mini albumu „Nil Recurring”. Drugi na płycie numer, „Abandoner”, napędzany jest rytmem programowanej perkusji i w swej delikatności przypominałby atmosferę niektórych utworów duetu No-Man. Przypominałby, gdyby nie finałowa, hałaśliwa sekcja pełna kakofonicznych dźwięków, które doszczętnie niszczą w tym nagraniu jego dźwięczną melodykę. W kolejnym nagraniu („Salvaging”) Steven Wilson jednoznacznie chyli czoła przed nową falą. Motoryczny rytm w stylu produkcji grupy Joy Division i znowu trochę kakofonicznych zgrzytów oraz mnóstwo niezrozumiałych postindustrialnych dźwięków wielu może zdziwić, lecz wydaje mi się, że ortodoksyjnych wyznawców kultu Jeżozwierzy na pewno wprawi w spory zachwyt. Szczególnie orkiestrowa część finałowej partii instrumentalnej robi naprawdę dobre wrażenie. Ale zakończenie tego utworu to już poniekąd… szuranie styropianem po szybie. Klimat niepokoju króluje w „Venemo Para Las Hadas”. To utwór, który w swej akustycznej naturze znowu ociera się o balladową twórczość Porcupine Tree (tak z okolic albumu „The Sky Moves Sideways”), albo nawet No-Man, i nie ma co ukrywać, należy on do jaśniejszych punktów programu całej płyty. Bezpośrednio po nim następuje najdłuższa kompozycja na albumie, ponad 8-minutowe nagranie o przydługim tytule „No Twilight Within The Courts Of The Sun”. Wilson znowu porusza się w nim po mocno eksperymentalnym terytorium, zahaczając o elementy „rock in opposition”, alternatywnego rocka oraz improwizacji spod znaku późnego King Crimson. To prawie instrumentalny utwór, z niewielką (choć przyznaję, że urokliwą) psychodeliczną partią wokalną wciśniętą niczym soczysty hamburger pomiędzy dwie długie sekcje instrumentalne. Ciekawy to utwór. Jakby świadomie odnoszący się do wczesnych „odlotowych” produkcji Jeżozwierzy. Zupełnie inaczej rzeczy mają się w „Significant Other”. Śliczne wokalne harmonie, natchniony wokal Wilsona i ciekawa interakcja z gościnnie śpiewającą na tej płycie Clodagh Simmonds (ta pani występowała kiedyś na albumie „Ommadawn” Mike’a Oldfielda) sprawiają, że ten krótki, piosenkowy numer przypomina niektóre utwory, jakie można spotkać na obu płytach Blackfield. W „Only Child” automatyczny rytm grany na basie znowu przywodzi na myśl nowofalowe produkcje spod znaku Joy Division, The Cure i Bauhaus. Wtórne to nieco, ale słucha się nieźle. Zaraz po tym utworze mamy na płycie jedyne instrumentalne nagranie w tym zestawie, „Twilight Coda”. Loopy, pętle i dźwiękowe plamy brzmią niczym żywcem wyjęte z „Signify”, albo „Voyage 34”. Szkoda, że utwór ten nie rozwija się w coś bardziej monumentalnego. Nie ukrywam, że początkowo upatrywałem w nim potencjalne źródło największych brzmieniowych niespodzianek na tym albumie. Ale niestety tak nie jest, gdyż kończy się on po zaledwie 3 minutach. Kolejny utwór, „Get All You Deserve”, rozpoczyna się delikatną linią fortepianu i miłą dla ucha melodią, ale po kilku minutach przeistacza się w kolejną dotkliwą porcję potężnego hałasu. Dlaczego Wilson tak bezceremonialnie zniszczył to tak wspaniale zapowiadające się nagranie?!!! Zbyt często na tej płycie Wilson szafuje banalnym kontrastem „cisza – hałas” w celu osiągnięcia (wątpliwie) efektownego wrażenia artystycznego. Na szczęście w finałowym utworze, tytułowym „Insurgentes”, naprawdę nie ma się do czego przyczepić. To wspaniałe, naprawdę chwytające za serce liryczne zakończenie tego albumu z prawdziwie wilsonowskim punktem kulminacyjnym, który umiejętnie stawia kropkę nad „i” na solowym krążku jednego z najwybitniejszych współczesnych twórców progresywnego rocka.

„Insurgentes” to nie jest to płyta zła. Może nieco rozczarowująca. Być może odrobinę zbyt przewidywalna. Sądziłem raczej, że Steven Wilson na, było nie było, swoim solowym albumie spróbuje pójść zupełnie inną, nieznaną sympatykom jego twórczości, ścieżką. Tymczasem wybrał on inne rozwiązanie. Połączył w jedno (przyznaję, że z właściwym sobie talentem, uczynił to w sposób zgrabny i dość udany) wszelkie odmiany swojej twórczości prezentowanej szerokiej publiczności pod różnymi szyldami. Zamiast czegoś odkrywczego otrzymaliśmy raczej album bardzo zachowawczy. Tak, jakby na siłę skrojony pod współczesną odmianę płyty „Sky Moves Sideways”.

By dołożyć jeszcze do pieca, muszę na koniec poznęcać się trochę nad bonusowym krążkiem uzupełniającym specjalną edycję albumu „Insurgentes”. Wiadomo, że zazwyczaj bonusy pełnią rolę swego rodzaju prezentów dla fanów. W tym przypadku odnoszę wrażenie, że są to raczej odrzuty (by nie powiedzieć: ochłapy), które prawdopodobnie pozostały Wilsonowi z przeróżnych sesji i (poza jednym przypadkiem) można byłoby o nich zapomnieć już po jednokrotnym przesłuchaniu. Dodatkowy krążek zawiera 5 nagrań trwających łącznie 24 minuty. Cóż na nim znajdujemy? Utwór „Port Rubicon”: to czerpiący garściami z umieszczonego w podstawowym zestawie „Salvaging” muzyczny koszmar, totalna stylistyczna rewolta, utwór kompletnie anty-wilsonowski. Mroczny „Puncture Wound” to kolejny hołd (?) złożony nowej fali, nagranie raczej miałkie i nijakie. Instrumentalne nagranie „Collecting Space” ma w sobie wystarczająco dużo melodyjności, że gdyby dołożyć do niego ścieżkę wokalną, to mogłoby nawet „robić” za przebój lansujący całą płytę. Dlaczego wyrzucono je zatem na bonusowy krążek? Tego nie wiem. „Insurgentes (Mexico)” to nieco zmieniona i rozciągnięta w czasie wersja utworu tytułowego nagrana w… kościele. Wreszcie na samym końcu, po kilkudziesięciu sekundach ciszy, znajdujemy na dodatkowym dysku utwór „Untitled”. Wygląda na to, że to ukryte nagranie jest swego rodzaju „bonusowym bonusem”, gdyż brzmi jak jakieś niedokończone demo, znowu mocno osadzone w punkowo-nowofalowej stylistyce. Z artystycznego punktu widzenia to raczej porażka, niż sukces, ale nagranie to ma swój potencjał. Kto wie, być może kiedyś usłyszymy go w ulepszonej wersji na którejś z płyt Jeżozwierzy?

Do moich narzekań muszę dołożyć jeszcze jeden przykry fakt. Otóż, uważam, że abonamentowa przedpłata na przedpremierową wersję płyty (ograniczono ją do zaledwie 5 tysięcy szczęśliwców), okazała się kpiną w biały dzień, porównywalną jedynie z bolesnym zadrwieniem ze swoich fanów przez grupę Marillion, jakie towarzyszyło „przedpremierze” (cudzysłów zastosowałem tu nie przez pomyłkę) albumu „Happiness Is The Road” (pliki ze wszystkimi utworami były dostępne w internecie na kilka tygodni przed premierą albumu). Mało tego, oficjalna wersja płyty „Insurgentes”, która ukazuje się na rynku na początku marca, jest bogato ilustrowanym albumem wypełnionym fotografiami, które swoją treścią mają rzekomo nawiązywać do poszczególnych utworów (znów kłania się tutaj „genialny” pomysł a’la „Happiness Is The Road”), a do tego wydanym w zupełnie nieporęcznym formacie i to w dodatku bez wydrukowanych tekstów poszczególnych utworów. Na cóż komu taka gruba i nieporęczna „kniga”, skoro jej wartość informacyjna zmierza do zera? Całości nie ratuje nic niewnosząca do całości 18-minutowa filmowa zajawka planowanego do wydania w niedalekiej przyszłości wydawnictwa DVD. I to wszystko otrzymujemy za „jedyne”… 35 Euro w przedpłacie!

Stosunkowo niezła muzyka nagrana przez aktualnego guru prog rocka przy współudziale takich tuzów, jak Tony Levin, Jordan Rudess, Theo Travis i Gavin Harrison nie osłodzi tych wszystkich niedostatków. Śmiem twierdzić, że ten wypasiony produkt jest najzwyklejszym przerostem formy nad treścią. Dlatego lepiej skupić się na podstawowym zestawie utworów wypełniających płytę „Insurgentes”, wycisnąć z niego te najwartościowsze fragmenty (w zależności od indywidualnych gustów każdy znajdzie tu wystarczająco dużo ukochanej przez siebie muzyki) i delektować się nimi. Wszak nie od dziś wiadomo, że Steven Wilson, jak mało kto, potrafi komponować doprawdy piękną muzykę. I w przeważającej większości taką właśnie znajdujemy na podstawowym krążku albumu „Insurgentes”.

Po marketingowych doświadczeniach z przedpremierowym zakupem płyt „Hapiness Is The Road” i „Insurgentes” wiem na pewno, że już więcej nie sięgnę pochopnie do kieszeni i nie wyłożę niemałych przecież pieniędzy na zakup czegoś, co NIE JEST muzyką. W dodatku radość z obcowania z wyczekiwanymi dźwiękami dana mi była z dużym opóźnieniem w stosunku do sprytnych internetowych „ściągaczy’, którzy nie dość, że nie wydali ani grosza, to mogli wysłuchać całej płyty znacznie wcześniej niż ja. Dlatego powtórzę raz jeszcze: z muzycznego punktu widzenia (a on przecież interesuje nas najbardziej) solowy krążek Stevena Wilsona, choć nie jest dziełem ani wybitnym, ani doskonałym, potrafi się obronić. Nie sposób tego kwestionować. Natomiast jako pakiet z mało udaną sekcją bonusową oraz przepastnym tomiszczem fotografii broni się średnio. A już w połączeniu z krzywdzącą dla najbardziej oddanych sympatyków twórczości Wilsona formułą przedsprzedaży, nie broni się wcale.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!