Zespół Jelly Fiche pochodzi z Montrealu i album „Tout ce que j’ai revé” jest jego pierwszym wydawnictwem. Choć prawdziwym debiutem był triumfalny występ na festiwalu FMPM 2007, po którym zespół podpisał kontrakt z kanadyjską wytwórnią Unicorn Digital. Jej nakładem na rynku ukazał się niedawno niniejszy krążek, na którym grupa Jelly Fiche przedstawia nam muzykę utrzymaną w dobrym progresywno-rockowym stylu z wieloma znamionami retro oraz elementami jazzu, muzycznej awangardy oraz… francuskiej poezji. Wszystkie śpiewane teksty są wierszami Guya Marchanda i Andree Belle-Isle. Wykonywane są one w lekko teatralnym stylu przez wokalistę Syda. A w grupie oprócz niego grają: gitarzysta Jean-Francois Arsenault oraz grający na saksofonach (pełnią one ważną rolę w muzyce zespołu) i instrumentach klawiszowych Eric Plante. W charakterze zaproszonych gości występują jeszcze Mathieu Bergeron (dr), Vanessa Caron (flet poprzeczny) oraz Gardy Fury (śpiew w chórkach).
Jak już wspomniałem, muzyka Jelly Fiche to progresywny rock utrzymany w stylu retro przypominający nieco produkcje spod znaku Pink Floyd, King Crimson i Yes z lat 70-tych. Na płycie wyraźnie pobrzmiewają też echa jazzu i muzyki fusion. Głównie za sprawą często mocno eksponowanych saksofonów i fletów (najlepiej to słychać w utworze „Les arbres”) czy połamanych struktur dźwiękowych (jak na przykład w „Cache au fond plus haut”). Te jazz rockowe wstawki nie psują jednak ogólnego, dość przystępnego obrazu muzyki Jelly Fiche. Dodają jej kolorytu i czynią ją o wiele ciekawszą niż typowe neoprogresywne produkcje. Słuchając niniejszego krążka kilkakrotnie miałem wrażenie, że wypełnia go muzyka bardzo podobna do tej, którą można znaleźć na płycie „Od wschodu do zachodu Słońca” naszych Skaldów. Podobne brzmienia, zbliżony klimat, wszechobecne brzmienie Hammondów, jazz rockowe nuty dobywające się z gitar...
Barwne gitarowe dźwięki królują na przykład w otwierającym płytę, bardzo pinkfloydowskim utworze tytułowym (to chyba mój najbardziej ulubiony fragment płyty). Z kolei umieszczony centralnie, w samym środku albumu utwór „Source infinie”, utrzymany jest w bardzo nowoczesnym stylu, a elektroniczny beat i chwytliwy refren niespodziewanie przybliżają to nagranie w stronę muzyki transowej. To z pewnością najdziwniejsze (choć wcale nie nieudane) nagranie na płycie, stanowiące swoisty kontrast pomiędzy częściami początkową i końcową albumu. Bezpośrednio po nim na albumie następuje suita złożona z 5 utworów. W sumie trwa ona pół godziny, w trakcie której zespół demonstruje to wszystko, co potrafi najlepiej. A więc mamy tu floydowskie popisy instrumentalne („In vitro”), dojrzałe i utrzymane na wysokim poziomie bardzo melodyjne granie („Dans le peau d’un autre I”), jarmarczną atmosferę zabawy („La fontaine”), epicki rozmach z bogatą paletą barw, nastrojów i klimatów (od symfonicznego rocka poprzez jazz rockowe (ach te saksofony!) i akustyczne „momenty”, aż po pompatyczne punkty kulminacyjne, które przeszywają potęgą niesionego przez siebie ładunku emocjonalnego) w zamykającej płytę, trwającej ponad kwadrans, kompozycji „La cage des vautours / Liberte” (to numer 2 na liście moich ulubionych fragmentów tego albumu).
Jeśli ktoś nie lubi progrockowych utworów śpiewanych po francusku, przepełnionych dodatkowo lekkim odcieniem jazz rocka, ten nie ma po co rozglądać się za debiutanckim krążkiem Kanadyjczyków. Jeżeli jednak ktoś w muzyce ceni sobie dobre pomysły ukierunkowane w stronę tradycyjnego rocka progresywnego przesyconego nutą klasycznej odmiany tego gatunku (a także mądrze podaną poezję francuską), ten niech nie zastanawia się ani przez chwilę, tylko szybko zaopatrzy się w płytę „Tout ce que j’ai revé” grupy Jelly Fiche. Znajdzie na niej mnóstwo cieszących jego uszy dźwięków.