Nie przypuszczałem, że z tak bardzo izolowanego kraju, jak Kuba dotrze do nas płyta tak świetna i tak mocno zakorzeniona w najlepszej tradycji progresywnego rocka. Jak zwykle niezawodna w odkrywaniu egzotycznych perełek okazała się wytwórnia Musea, która przed rokiem wypuściła na rynek nowy album kubańskiej grupy o nazwie Anima Mundi. Nowy, bo jak się okazuje „Jagannath Orbit” jest już drugą, wydaną sześć lat po debiucie, płytą tego zespołu.
Kuba nie wydaje się być najlepszym miejscem do tworzenia ambitnej art rockowej muzyki. Ale z drugiej strony – dlaczego nie? Jak się okazuje można w tym kraju nagrać płytę utrzymaną na zaskakująco dobrym poziomie.
Chciałbym od razu zaznaczyć, że na albumie „Jagannath Orbit” nie ma mowy o jakichkolwiek lokalnych naleciałościach. To nie żadna karaibska odmiana prog rocka z elementami samby, salsy czy macareny. To po prostu klasyczny prog z melotronami, moogami, organami Hammonda (gra na nich Virginia Peraza), zaśpiewanymi doskonałą angielszczyzną utworami (Carlos Sosa), efektownymi yesowskimi partiami gitar (Roberto Diaz) i soczystym basem (Yaroski Corredera). Jedynie nieco wzmocniona sekcja perkusyjna (Ariel Valdes i Osvaldo Vieites) oraz nieczęsto słyszane na art rockowych płytach instrumenty (didgeridoo, bassoon, dudy!) mogą świadczyć o pewnych egzotycznych zapożyczeniach. Ale nie ma ich na tej płycie tak wiele. A jeżeli już je słychać, to zupełnie nie przeszkadzają one w odbiorze płyty. Płyty, której, nota bene, słucha się z prawdziwą przyjemnością. W każdym razie, gdyby ktoś podczas prezentacji tego albumu zadał mi pytanie: „z jakiego kraju pochodzi ten zespół?”, zgadłbym pewnie dopiero za jakimś… 287 razem.
„Jagannath Orbit” to progresywna płyta utrzymana w duchu retro. Swoim brzmieniem nawiązuje ona do lat 70-tych, a stylowo najbliżej jej do produkcji grupy Yes. A wszystko to za sprawą wspomnianej już gry gitarzysty wyraźnie zainspirowanego stylem Steve’a Howe’a. Także utrzymany w wysokich rejestrach głos wokalisty (choć swoją barwą niekoniecznie przypominający Jona Andersona) powoduje, że duch muzyki Yes unosi się na płycie „Jagannath Orbit” nieomal bez przerwy. Inspiracja twórczością Yes przejawia się też w konstrukcji poszczególnych kompozycji. Na swojej płycie grupa Anima Mundi przedstawia nam swoisty miks krótszych, około pięciominutowych utworów, a także długich, kilkunastominutowych suit. Są w tym zestawie aż trzy takie rozbudowane kompozycje. Całość rozpoczyna się od trwającego 17 minut i 42 sekundy pięcioczęściowego nagrania „We Are The Light”. Jak łatwo się domyślić, słyszymy tu mnóstwo charakterystycznych zmian tempa, a klasyczne brzmienia mieszają się tu z nowoczesnością. Obok Yes wyraźnie słychać też wpływy takich współczesnych gwiazd, jak The Flower Kings i Spock’s Beard. Z kolei w 16-minutowej instrumentalnej kompozycji „Rhythm Of The Spheres” wyraźnie pobrzmiewają echa muzyki Genesis. Pewne fragmenty tego rozbudowanego utworu mają cechy wspólne z pamiętną sekcją „Unquiet Slumbers For The Sleepers… In That Quiet Earth” z legendarnego albumu „Wind And Wuthering”. Muszę przyznać, że choć zazwyczaj nużą mnie długie instrumentalne suity, szczególnie na płytach grup, które mają wokalistów obdarzonych sporymi możliwościami (a Anima Mundi takowego posiada), to w przypadku tego utworu nie ma mowy nawet o sekundzie nudy. To po prostu efektowny instrumentalny rock symfoniczny ze wspaniałym współbrzmieniem wszystkich instrumentów i porywającymi, iście hackettowskimi, partiami gitar.
Ale to nie koniec moich zachwytów na temat tego albumu. Mamy przecież na „Jagannath Orbit” jeszcze jednego „długasa”. To kompozycja tytułowa, która rozwija się powoli, ale konsekwentnie i niczym kula śniegowa zmierza do porywającego finału. Tu i ówdzie zabrzmi gitara Diaza, który akurat w tym nagraniu pokazuje, że jest bardzo pojętnym „uczniem” nie tylko Steve’a Howe’a. Najwyraźniej także i Mike Holmes (IQ) był pewnie wpływowym „nauczycielem” tego gitarzysty. Bo akurat finałowe solo na gitarze utrzymane w stylu klasycznych popisów IQ jest takie, że nic, tylko palce lizać! Bardzo dobry to utwór. Jeden z najlepszych fragmentów tego wydawnictwa.
Oprócz tych długich kompozycji mamy na „Jagannath Orbit” kilka krótszych utworów, które prawdopodobnie nie wpływają na ogólną, i tak bardzo dobrą, ocenę tej płyty. Ale na pewno nie są też one fragmentami, w trakcie słuchania których napięcie na tej płycie opada. „The Awaken Dreamer In The Soul Garden Dreams The Flower Planet” wyróżnia się nie tylko dziwacznym tytułem. To naprawdę udany instrumental, w którym poszczególni członkowie Anima Mundi demonstrują swoją niebotyczną technikę. A jest ona niemała i pewnie dlatego naprawdę jest czego w tym utworze słuchać. Za to w „Toward The Adventure” na pierwszy plan wysuwa się, nie po raz pierwszy zresztą, przede wszystkim Roberto Diaz. Znów daje on niesamowity pokaz swoich wielkich umiejętności, kilkakrotnie zachwycając swoimi niezwykłej urody gitarowymi partiami. W „There’s A Place Not Faraway” zespół przybliża się na chwilę do nieco bardziej współczesnych brzmień art rockowych (kłania się klimat a’la The Flower Kings), w którym oprócz gitary brylują świetne klawisze. I wreszcie zamykający płytę „Sanctuary” to dynamiczny, żywy utwór, który posiada łatwy do zapamiętania przebojowy refren. Udane, choć niezbyt typowe to zakończenie, dla tak bardzo zakotwiczonej w tradycyjnym prog rockowym brzmieniu płyty.
„Jagannath Orbit” to zaskakująco dobry, utrzymany w klasycznym stylu album, który poza nazwą kraju swojego pochodzenia nie ma w swoim brzmieniu nic szczególnie egzotycznego. W muzyce grupy Anima Mundi słychać świeżość i radość grania, słychać mnóstwo fajnych pomysłów i ciekawych melodii. To bardzo udana płyta zawierająca muzykę zapatrzoną gdzieś w złote czasy progresywnego gatunku. A zarazem niesamowicie pozytywna niespodzianka z gorącej wyspy Kuby.