Mr Gil - Skellig

Artur Chachlowski

ImagePrzyglądam się książeczce drugiej solowej płyty Mirka Gila i co widzę? Trzy rzeczy od razu rzucają się w oczy. Po pierwsze, czarna, mroczna okładka, na której widnieje dłoń chwytająca pojedyncze krople strumienia wody. I od razu pojawia się pytanie: czyżby nowa muzyka Mr Gila miała być mroczna, tajemnicza i ulotna, jak przeciekająca przez palce woda? Po drugie – skład muzyków, którzy wzięli udział w nagraniu płyty. Czytam i, obok Gila, widzę tu nazwiska Karola Wróblewskiego (v), Przemka Zawadzkiego (bg) i Wojtka Szadkowskiego (dr). Czyżby to swoiste połączenie grup Collage i Believe? Ale gdzie klawisze?... I po trzecie – tytuł płyty: „Skellig”. Dziwnie i obco brzmiące słowo w otoczeniu polskich tytułów pozostałych utworów.

Rozszyfrowanie zagadek rozpocznijmy od tematu numer trzy. „Skellig Islands, to nazwa irlandzkich wysp koło półwyspu Dingle – wyjaśnia Gil. - To dwie skaliste wysepki, na jednej z nich są resztki klasztoru, dusze zmarłych, i…wiele legend związanych z tym miejscem. Trudno się tam dostać, bo brzegi są niedostępne”. To tajemnicze miejsce staje się bohaterem tytułowego nagrania otwierającego to wydawnictwo. Tekst śpiewany w nostalgiczny sposób przez Wróblewskiego powoduje, że przed oczami stają nam odległe, niedostępne skrawki lądu… „Płynę przed siebie, słońce razi mnie, woda i niebo przenikają się. Pod powiekami mam ten świat, który czeka tam od lat. Jestem coraz bliżej was, już otwórzcie, to ja …”.

„Skellig” to udane otwarcie płyty. Słychać wyraźnie, że Gilu, niczym nieograniczony w świecie swojej autorskiej muzyki, czuje się jak ryba w wodzie, a Karol Wróblewski równie dobrze, jak w Believe, gdzie śpiewa po angielsku, prezentuje się też w polskojęzycznym repertuarze. Jego uduchowiony głos, choć zapewne nie wszystkim przypadnie do gustu, całkiem przyjemnie prezentuje się na tle muzyki. Muzyki, której ton nadają dźwięki wszechobecnej gitary. Muzyki, która w sposób świadomy grana jest przez Gila i towarzyszących mu kolegów w sposób oszczędny, a nawet surowy. Najlepszym tego przykładem jest utwór numer dwa na płycie – „Mnie już tu nie ma”. Akustyczne dźwięki gitary i smutny głos Wróblewskiego budują wyciszoną, nieomal intymną atmosferę, tylko od czasu do czasu potęgowaną równomiernym stukotem bębnów Szadkowskiego. W ogóle „Skellig” to bardzo spokojna płyta. Gilu całkowicie zaniechał riffowego grania, które króluje w brzmieniu jego macierzystego Believe. Bardzo często gra za to przepiękne i – jak to zwykle u niego – długie solówki. Ten swoisty znak firmowy gitarzysty po pierwsze zdecydowanie odróżnia muzykę z jego solowej płyty od wydanego przed rokiem krążka „This Bread Is Mine”, a po drugie, jest pewnego rodzaju powrotem do czasów Collage, gdzie jego melodyjne sola – jak na przykład moje ulubione w „Eight Kisses” – nadawały ton brzmieniu całego zespołu. Coś na kształt tej przywołanej przeze mnie partii instrumentalnej z płyty „Safe” pojawia się w utworze „Otwieram drzwi”, w którym przez długie chwile słyszymy dwie, a nawet trzy grane równocześnie gitarowe melodie. Minimalizm dominuje prawie w każdym utworze na tym albumie, są jednak na „Skellig” dwa nagrania, które wprowadzają w muzykę Mr Gila trochę więcej życia. To mająca coś z żywiołowej melodii gabrielowskiego „Solsbury Hill” piosenka pt. „Rzeka”, a także mój ulubiony fragment płyty, „Druga północ”. No, może jeszcze prawie w całości instrumentalny „Czas i ja”, który z rockowym wykopem zamyka to wydawnictwo.

Rozszyfrowując więc zagadkę numer dwa tej płyty, a więc składu zespołu towarzyszącego Gilowi i jego wpływu na brzmienie płyty, stwierdziłbym, że wprawdzie trudno w albumie „Skellig” dopatrywać się pewnych bezpośrednich paraboli do obu zespołów, w których grał nasz bohater, to jednak wyraźnie słychać, że płycie tej zdecydowanie bliżej jest do stylistyki collagowskiego „Safe”, niźli do wszystkich trzech płyt Believe razem wziętych. A klawisze, o których brak zaniepokojony pytałem we wstępie, byłyby wobec tak licznych partii gitarowych, z którymi mamy do czynienia na tym krążku, całkowicie zbędnym dodatkiem.

No i wreszcie zagadka dotycząca okładki. Za jej projekt odpowiada młody człowiek, Mariusz Tokajuk, który w swojej artystycznej wizji oddał coś niezwykle istotnego dla tego albumu. Woda, a właściwie motyw płynięcia, często przewija się w tekstach poszczególnych utworów. Ich autorką jest Małgorzata Kościelniak, z którą Gilu współpracował już przed laty w grupie Ananke, a także na swojej poprzedniej solowej płycie „Alone” z 1998 roku. Pisane z punktu widzenia kobiety brzmią one przekonywująco i prawdziwie, gdy śpiewa je Karol Wróblewski. A Tokajuk, projektując tę lapidarną, ale jakże wymowną okładkę, kapitalnie uwypuklił coś bardzo charakterystycznego dla muzyki, którą słyszymy na „Skellig”. Jest bowiem w tych ascetycznie granych gitarowych dźwiękach Mirka Gila coś, co sprawia, że jego muzyka wydaje się tyleż piękna i delikatna, co wręcz nieuchwytna. Tak, jak rozszczepiony na pojedyncze krople strumień wody muskający wyciągniętą do uchwytu dłoń…

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!