Monster Magnet - Mastermind

Aleksander Gruszczyński

ImageOto i jest. Ósmy album Monster Magnet już wkrótce będzie dostępny w sprzedaży. Będzie głośno, będzie ostro, będzie potwornie. I będzie dobrze. Okładka przedstawia potwora. Zresztą tego samego, co zazwyczaj, tyle że w kolejnej, nowej odsłonie. Niezależnie od tego jak określony jest ten album w katalogu wytwórni Napalm Records (w tym wypadku „rock”), „Mastermind” znakomicie wpisuje się w nurt trzydzieści kilka lat temu określony jako heavy metal.

Płytę otwiera przeładowany ciężkim groovem i porywającymi riffami utwór „Hallucination Bomb”. Potrzeba nie lada sprzętu, żeby pomieścić gigantyczny zasób dźwięków, który wydobywa się z tego nieco ponad pięciominutowego utworu. Następna kompozycja, otwierana dość prostym, ale wpadającym w ucho i zmuszającym do poruszania się riffem, również powala ilością dźwięków. Tylko tym razem przez dużą część utworu jest to rock-and-rollowy wokal i właśnie ten prosty riff. „Bored With Sorcery” stoi w opozycji do „Hallucination Bomb”, ale nie ustępuje mu jakością.

Za to pozwolę sobie trochę skrytykować utwór numer 3 na płycie, czyli „Dig That Hole”, bo zaczyna się monotonnie, znowu prostym riffem, ale tym razem wcale nie powoduje, że ręce same zaczynają wybijać rytm. Właściwie poza refrenem w tej kompozycji dzieje się niewiele. Dalej mamy do czynienia z dobrym poziomem wykonania, ale niestety zawartość muzyczna nie powala na kolana. Za to „Gods And Punks” sprowadza na myśl największych rocka i mam wrażenie, że każdy słuchający tego utworu będzie go kojarzył z kim innym. Trochę Lynyrd Skynyrd, trochę Led Zeppelin, trochę Deep Purple, a wszystko podane z mnóstwem Monster Magnet. I to podane w najlepszy możliwy sposób. Ten utwór może wkroczyć do kanonu heavy metalu, rocka czy czegokolwiek, gdzie album „Mastermind” zostanie przypisany.

„The Titan Who Cried Like A Baby” to nie tylko intrygujący tytuł, ale też kompozycja, która odbiega znacząco od stylu całego albumu. Utwór jest łagodny i cichy, płynie wartko, ale bez wodospadów, które znajdziemy w praktycznie każdym innym utworze na płycie. „The Titan...” jest przyjemną odmianą od mocy, jaką oferuje cała reszta albumu.

Utwór tytułowy płyty, „Mastermind”, to jeszcze więcej klasyki, tyle że niestety podanej w nieco mniej interesującej formie. Kolejna dobra kompozycja, ale też i taka, która po pewnym czasie powoduje, że mam ochotę użyć opcji „pomiń” w odtwarzaczu.

Basowy riff rozpoczyna kolejny utwór będący kandydatem na hit. A przynajmniej gdyby nie zagłuszający go nieco zbyt wybijający się co pewien czas na front werbel. Poza tym jest to znakomity przykład połączenia popularnego brzmienia z rockowym pazurem i własnym stylem. Ja wolę „Gods And Punks”, ale „100 Million Miles Away” jest niemal równie dobre. Szczególnie, gdy pod uwagę weźmiemy płomienne solówki występujące w drugiej połowie utworu. Nieco inaczej widzę kompozycję „Perish In Fire”, będącą numerem 8 na płycie. Słychać tu wyraźnie wpływy punk rocka, które przecież od początku były nieobce Monster Magnet. Niestety są trochę nieciekawie podane. Chociaż może jest to tylko moje odczucie, bo za punkiem raczej nie przepadam.

Za to „Time Machine” naprawdę przenosi nas w czasie. Do czasów, gdy Joe Cocker był jeszcze młody, a Johnny Cash u szczytu popularności. Mamy tu wpływy psychodelii lat 60. sprawiające, że ten utwór daje nam chwilę wytchnienia. Dla mnie to chyba ulubiona kompozycja na całym „Mastermind”. Ponownie mamy do czynienia z utworem, który płynie, a nie pędzi. I to jest w nim najlepsze. Numer 10 na płycie to „When The Planes Fall From The Sky”, którego tytuł skojarzył mi się z jakiegoś powodu z jazzem. I muszę przyznać, że nie jest to do końca błędne przekonanie, bo po raz kolejny Monster Magnet serwuje nam danie łagodne, bez zbędnych ostrych dodatków, a jednak bardzo smaczne. Owszem są cięższe fragmenty, ale nie dominują nad tymi spokojniejszymi.

W podobnej stylistyce utrzymane jest także „Ghost Story”. Nie ma tam elementów przytłaczających melodyjność tego utworu. Co prawda momentami zaczyna on już nużyć, ale spokojnie prowadząca tę kompozycję linia gitary i pchający ją do przodu wokal tworzą przyjemny klimat, który bardzo dobrze kontrastuje z pierwszymi kompozycjami na „Mastermind”.

Ale czyżby Dave Wyndorf i koledzy na zakończenie albumu się zestarzeli? Nic bardziej mylnego. Rodem z południowych stanów USA, przywożący ze sobą słońce, utwór kończący album, prezentuje jeszcze jedno oblicze Monster Magnet. „All Outta Nothing” jest utworem, który w połowie lat 80. byłby murowanym hitem. Zresztą teraz też może osiągnąć niemałą popularność.

Podsumowując, najnowszy album Monster Magnet to płyta nosząca w sobie mnóstwo sprzeczności, które świetnie ze sobą kontrastują tworząc wydawnictwo kompletne i będące jednym z lepszych w dorobku zespołu, które ukazały się do tej pory na rynku.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!