Robert Fripp jest jednym z tych artystów, którzy wyrobiwszy swoją markę z własnym rockowym zespołem, poza rozwijaniem dorobku płytowego założonej przez siebie grupy tak naprawdę mogliby nie robić nic więcej, aby zadowalać swoich sympatyków, a co w przypadku Frippa chyba najistotniejsze, spełniać się artystycznie, wszak King Crimson do zespołów kręcących się w kółko nigdy nie należał. Tak naprawdę jednak wyeksplorowanie dworu Karmazynowego Króla absolutnie nie jest równoznaczne z poznaniem muzyki Roberta Frippa, jako że gros jego płytowego dorobku stanowią nagrania wydawane z innymi wybitnymi artystami, mające charakter bądź to równoprawnej współpracy, bądź też występu gościnnego. Czy to jednak była kolaboracja z Brianem Eno, Andy Summersem czy Davidem Sylvianem, czy też użyczenie dźwięków swojej gitary Davidowi Bowie’mu, Peterowi Gabrielowi czy Porcupine Tree, zawsze lider King Crimson nadawał materiałowi, w którym się pojawiał, piętno swojej rozpoznawalnej estetyki.
Nie inaczej stało się z projektem pochodzących z Kalifornii muzyków: gitarzysty i wokalisty Billa Fortha oraz kompozytora, klawiszowca i perkusisty Jeffreya Faymana, którzy w 1995 roku w poszukiwaniu wytwórni płytowej chętnej do wydania ich wspólnego materiału trafili na założoną przez Frippa Discipline Global Mobile. Dalsze wypadki ułożyły się same – jako że po podpisaniu kontraktu pierwotny, nagrany amatorsko materiał musiał zostać przystosowany do brzmienia profesjonalnego i nowoczesnego, wymusiło to niejako zaproszenie gości, którzy mieli nadać nowe życie kompozycjom pierwotnie zaaranżowanym na klawisze, gitarę i automat perkusyjny. Wśród poproszonych o udział w nagraniu znaleźli się m.in. znani perkusiści: William Rieflin (Ministry) i Mark Craney (Jethro Tull ery „A”), przede wszystkim jednak swój wkład zapowiedział sam Robert Fripp.
Powstała płyta ciekawa, łącząca mniej lub bardziej ciężkie, interesujące, melodyjne piosenki z improwizacjami z pogranicza psychodelii i avant rocka. Całość (wyłączywszy dziesięć z pięćdziesięciu minut trwania płyty) łączy wspólny mianownik w postaci frippowskiej gitary i jego trademarkowych muzycznych teł soundscapes. Udział w nagraniach lidera King Crimson jest tu doprawdy spory, co umożliwia wysnucie wniosków, że materiał ten, skądinąd ciekawy, brzmiałby diametralnie inaczej bez jego obecności. Karmazynowe dźwięki, których na albumie jest bez liku, doskonale jednak wpasowują się zarówno w rockowe kompozycje („Real Side”, „Nightwebs”, „Can’t Hold Back the Dawn”), jak i psychodeliczne improwizacje, spośród których szczególną uwagę przykuwają dwie części „The Last Three Minutes” – transowy rytm perkusji i basu, w połączeniu z soundscapes tworzy niepokojący, kosmiczny nastrój. Takie „międzygwiezdne” klimaty zresztą w pewnym stopniu definiują zawartość albumu.
Można by stwierdzić, że Robert Fripp zdominował album „Ten Seconds”. Z pewnością jednak nie da się uznać, że muzyka formacji polega jedynie na karmazynowych nutach, wszak piosenkowe utwory oraz cosmic-rockowe improwizacje, które siedziały w głowach Fortha i Faymana, stanowią naprawdę ciekawy kawałek muzyki. Być może jednak to właśnie brzmienia Frippa sprawiły, że wbrew pozorom album jest dość spójny, ale największą zasługą gitarzysty King Crimson jest tu fakt, że nadał on stworzonej przez młodszych kolegów muzyce wyjątkowego, zapadającego w pamięć charakteru, dla którego warto szukać tej płyty – i jest to sugestia nie tylko dla ortodoksyjnych fanów wszystkiego, czego dotknął się Mistrz.