OPÓŹNIONY ODLOT
Dziesięć lat przyszło nam czekać na kolejny, dwudziesty pierwszy już, studyjny album Yes. Przez te 10 lat działo się bardzo wiele. Zespół kilkakrotnie odwiedzał Polskę, wydanych zostało kilka składanek i przeróżnych „greatest hits” grupy, ale przede wszystkim doszło do znaczących zmian w składzie Yes. Zastąpienie Ricka Wakemana przez jego syna Olivera zostało przyjęte przez fanów dosyć ciepło. W 2008 roku wszystko wskazywało na to, że zespół jest na dobrej drodze do powrotu. Niestety poważna choroba Jona Andersona spowodowała odwołanie zaplanowanej na ten rok trasy koncertowej. Miejsce Andersona w zespole zajął Kanadyjczyk Benoit David. Wielu fanów nie zaakceptowało jednak tej zmiany. Już podczas pracy nad „Fly From Here” do zespołu powrócił po 30 latach Geoff Downes, który zastąpił Olivera Wakemana, i w takim składzie grupa dokończyła nagrywanie albumu. Tyle wprowadzenia, czas przyjrzeć się zawartości.
Okładka „Fly From Here” została zaprojektowana przez Rogera Deana i to, moim zdaniem, wystarcza za rekomendację. Mamy tu: odniesienia do poprzednich albumów („YesShows” - ptaki, „Drama” - czarna pantera), nowe logo, tym razem zaopatrzone w łuski i noszące na sobie ślady krwi oraz tradycyjny krajobraz świata kreowanego przez autora okładki. Jako fan twórczości Rogera uważam, że opakowanie „Fly From Here” jest przynajmniej równie dobre, co jego zawartość.
A na płycie mamy jedenaście utworów, chociaż właściwie to sześć, bo pierwsze 6 to tytułowa suita. „Fly From Here” nie jest albumem łatwym, aby zaczął się podobać trzeba się z nim osłuchać. Po kilku, kilkunastu odtworzeniach, najlepiej na dobrych słuchawkach, zaczyna brzmieć bardzo dobrze. Niestety, z początku sprawia wrażenie mało urozmaiconego. Na szczęście trudno się nim znudzić, szczególnie, gdy czekało się na tę płytę 10 lat. Oto co dokładnie zawiera ten krążek oczekiwany przez tak wielu tak długo:
1-6. „Fly From Here” - części I-V oraz bardzo ładna uwertura. Niemal 24 minuty bardzo dobrej muzyki, ale niestety poszczególne części nijak do siebie nie pasują. Myślę, że podzielenie suity na 6 oddzielnych utworów było bardzo dobrym posunięciem, ponieważ patrząc na nie oddzielnie, każdy trzyma bardzo wysoki poziom. Tutaj trzeba przyznać, że części I i V, które wywodzą się w prostej linii od oryginalnego nagrania, zyskały dodatkowego uroku w nowych aranżacjach. Cieszę się, że Yes zdecydowało się przygotować wieloczęściową suitę i nie wpisało się w trend skracania nagrań. Odkrywanie czym są poszczególne elementy „Fly From Here” pozostawię czytelnikom. ****+ (oceny utworów od 1 do 6 gwiazdek)
7. „The Man You Always Wanted Me To Be” - najsłabszy utwór na płycie. Szkoda bardzo fajnego motywu gitarowego pojawiającego się na początku tej kompozycji. Całość wyszła dość popowo i przywodzi na myśl nagrania z okresu „Big Generator”. Na pewno wśród fanów Yes znajdą się osoby, którym akurat ta piosenka spodoba się najbardziej. Dość monotonny temat, powtarzający się przez całe 5 minut nie pomaga jednak w korzystnym odbiorze. ***
8. „Life On A Film Set” - utwór ma 2 wyraźnie różniące się od siebie części. Pierwsza, wolniejsza, to z początku właściwie duet gitary i wokalu, do którego dołączają kolejne instrumenty. Jest trochę monotonna, ale warto ją przetrwać dla drugiej połowy kompozycji. Tutaj usłyszymy dlaczego Steve Howe i Chris Squire są tak cenionymi muzykami. Może ich wirtuozeria nie może objawić się w całości w tak krótkim nagraniu, ale można wyraźnie usłyszeć, że mimo wieku (bo panowie przecież nie robią się młodsi) dalej fantastycznie radzą sobie z instrumentami. Jednocześnie utwór ten nie jest specjalnie porywający jako całość i spodziewam się, że sporo osób będzie go przeskakiwało w odtwarzaczach słysząc pierwszą, wolniejszą część. ****
9. „Hour Of Need” - to takie połączenie „Wonderous Stories” z „Lightning Strikes”. Utwór jakby stworzony dla Jona Andersona. Tyle, że słyszymy na nim wszystkich śpiewających członków Yes: poza Benoit Davidem także Steve Howe'a oraz momentami Chrisa Squire'a. Zresztą ten ostatni bardzo często udziela się wokalnie na tym albumie. A „Hour Of Need” jest bardzo przyjemne, a do tego wydaje się być utworem z przekazem (nie mam tekstu, staram się pojąć sens ze słuchu). Mówi o problemie niedożywienia i braku wody na świecie. Początkowo sprawiał wrażenie takiego niechcianego dziecka, podrzuconego na ten album, ale w miarę jak go słucham, dochodzę do wniosku, że pasuje tu idealnie.*****
10. „Solitaire” - czyli gitarowy pasjans Steve Howe'a. Album Yes nie mógłby być kompletny bez akustycznej solówki Steve'a. Nie jest to najlepsza z kompozycji tego gitarzysty, którą słyszałem w ostatnich latach, ale jak zwykle pokazuje, że radzi on sobie nie tylko z gitarą elektryczną, ale także z akustyczną. Bardzo miły wypełniacz, pokazujący wysokie umiejętności Steve'a, ale raczej nic poza tym. ****
11. „Into The Storm” - obok „Hour Of Need” moja ulubiona kompozycja na płycie, zdecydowanie najbardziej dynamiczna, zdominowana przez bas Chrisa Squire'a. I właśnie ta dynamika mnie urzekła. Jest to zdecydowanie utwór progrocka XXI wieku. Owszem, ten progrock XXI wieku jest zabarwiony popem, ale tu jakoś on nie przeszkadza. ****+
Słuchając „Fly From Here” jako całości trzeba przyznać, że ta płyta trzyma równy poziom przez cały czas, chociaż wcale nie tak długo, bo tylko niecałe 50 minut. Album jako całość bardzo pozytywnie mnie zaskoczył i myślę, że nie tylko mnie. Jakość produkcji Trevora Horna jest tradycyjnie bardzo wysoka, więc od początku słyszymy, że na gitarach gra Steve Howe, że basistą jest Chris Squire, a za bębnami nadal siedzi Alan White. Dużym plusem jest także wokal Benoit Davida. Kanadyjczyk nie próbuje imitować Jona Andersona, raczej śpiewa podobnie do wspomnianego wyżej Horna, co akurat na tym albumie jest jedynie zaletą. Ostatnim elementem układanki jest Geoff Downes na klawiszach. On także utrzymuje wysoki poziom, czemu zresztą trudno się dziwić, ponieważ przez ostatnie lata aktywnie działał w grupie Asia.
Tę płytę mogę polecić każdemu. Jest nadzieja, że dzięki niej pojawi się nowe pokolenie fanów, bo album ten może się podobać także nieznającym twórczości Yes. Jednocześnie powinien trafić w gusta starych fanów, chociaż nie tych, którzy zamknęli księgę pod tytułem Yes wraz z odejściem Jona Andersona.
Prawdopodobnie, obok „Dramy” i „Tales From Topographic Oceans”, „Fly From Here” pozostanie najbardziej kontrowersyjnym wydawnictwem Yes, ale dla mnie to nie ma znaczenia. Ważne, żeby nie było ostatnim.