Najpierw kilka ważnych i niezbędnych informacji. Grupa Cosmos pochodzi ze Szwajcarii, a tworzą ją: Olivier Maier (śpiew i gitary), Reto Iseli (śpiew i perkusja), Daniel Eggenberger (instrumenty klawiszowe), Heiko Garrn (gitara basowa) oraz Silvia Thierstein (śpiew w chórkach). Dawno, dawno temu nagrali już jeden album, ale płyta „The Deciding Moments Of Your Life” (1995) nie odniosła spodziewanego sukcesu. Zespół przegrupował się, zmienił stylistykę i nagrał demo pt. „Different Faces” (2003), które bardzo spodobało się art rockowej publiczności. Nie wiem, nie słuchałem. Teraz Cosmos przypomina o sobie nową płytą zatytułowaną „Skygarden”. Płyty słuchałem już wielokrotnie, mogę więc podzielić się swoimi spostrzeżeniami na temat prezentowanego przez Cosmos poziomu.
Ciekawa nazwa zespołu, intrygujący tytuł płyty, internetowe recenzje porównujące muzykę do produkcji spod znaku Pink Floyd... Wszystko zapowiadało prawdziwą ucztę dla uszu. Niby wszystko jest na płycie „Skygarden” na swoim miejscu, ale słucham i słucham i mam z tym albumem nie lada problem. Bo faktycznie całkiem nieźle brzmi ta muzyka, no i z łatwością można w niej odnaleźć pinkfloydowskie nawiązania, ale są to raczej dalekie echa, by nie powiedzieć niezbyt udane podróbki twórczości Gilmoura i spółki.
Nie, nie zrozumcie mnie źle, „Skygarden” nie jest płytą absolutnie nie do przyjęcia, nie jest to, broń Boże, muzyka, przy obcowaniu z którą żołądek wywraca się na drugą stronę. Nie. Patrząc obiektywnie na produkcje grupy Cosmos trzeba przyznać, że ci ludzie potrafią grać i godzina spędzona z albumem „Skygarden” wcale nie musi być uznana za czas stracony. Największy problemem z grupą Cosmos jest taki, że za bardzo brzmi ona jak Pink Floyd. Trudno jest dorównać tak uznanym gwiazdom, więc jeżeli już chce się brzmieć jak zespół – gigant, to trzeba podejść do tego zadania z dużym wyczuciem i pewnością siebie. Jednego i drugiego Cosmosowi zabrakło. Zabrakło też odwagi, by spróbować dorzucić coś od siebie, zrobić coś, co pozwoliłoby uniknąć przylgnięcia do grupy etykietki totalnego naśladownika. Szukając podobnych zjawisk na współczesnej scenie muzycznej, do głowy przychodzi mi przykład niemieckiej formacji RPWL. Jej się udało. Oparła się ona na solidnych floydowskich fundamentach, na bazie których stworzyła swoją własną, chociaż i tak przecież dość często krytykowaną za nadmierne zapatrzenie w przeszłość, stylistykę. Wydaje mi się, że Cosmos nie brzmi nawet tyle, co podróbka Pink Floyd, ale jak naśladownik RPWL. Nieudolny naśladownik. Pink Floyd dla bardzo, bardzo ubogich.
Po tym przydługim wywodzie, gdyby wśród Czytelników pozostał jeszcze ktoś, kto nie czułby się do końca zniechęcony przeze mnie do niniejszej płyty, to powiem, że gdyby tak odrzucić wszelkie uprzedzenia, zapomnieć, że istnieje coś takiego jak charakterystyczne pinkfloydowskie brzmienie, ze nikt nigdy nie wymyślił cudownego wstępu do „Shine On You Crazy Diamond”, że nikt nigdy nie stosował słynnych gitarowych przesterowań, jak w utworach „Sheep” czy „Pigs”, że David Gilmour nigdy nie wykreował jedynego w swoim rodzaju niepowtarzalnego brzmienia swojej gitary, to wtedy płyta „Skygarden” smakuje wcale nienajgorzej. A tak, słuchając jej można tylko z politowaniem kiwać głową.
Bo cały paradoks związany z tą płytą polega na tym, że obiektywnie rzecz biorąc „Skygarden” wcale nie jest albumem nieudanym. Tylko po co tu tyle „Floydów”?