Zespół Marillion sam w sobie jest marką wielce uznaną i „miareczkowanie” go w jakikolwiek sensowny sposób nie do końca jest prawidłowe. Te nieustanne dysputy o „starym” i „nowym”, o Fishu i o panu H., o tym, że lepiej było kiedyś, albo że lepiej jest teraz… Zostawmy to. Porzućmy wszelkie dywagacje i zajmijmy się najnowszą, wydaną przed kilkoma dniami płytą „Sounds That Can’t Be Made”. W ogólnej szczerej ocenie, jaką mogę wystawić ich najnowszej produkcji powiem, że nie jest źle. Nie jest źle, nie znaczy od razu, że jest bardzo dobrze, ani też że jest tragicznie. Spójrzmy prawdzie w oczy i powiedzmy to wreszcie, że najlepsze lata ten zespół ma już za sobą. Na pewno godne pochwały jest to, że grupa nadal tworzy i to tworzy na całkiem przyzwoitym poziomie. Na wydawnictwach kapeli wciąż jest bardzo progresywnie, brzmieniowo poziom jest też utrzymany na wysokim poziomie, jednakowoż kompozycyjnie jest już nieco gorzej. To oczywiście moje osobiste zdanie.
Na albumie „Sounds That Can’t Be Made” brakuje mi przebojowości poszczególnych utworów. Nie ma też na nim szaleństwa i czaru, które zespół misternie wplatał w swoje najwspanialsze kompozycje na poprzednich albumach. Siedemnasta płyta (to ilość mogąca robić wrażenie) w dorobku Marillion musi jednak budzić uznanie. To jest naprawdę duże dokonanie. Kiedyś zespół był na szczycie. Dziś można powiedzieć, że nadal jest w dobrej formie. Gra dobrze i nie zawodzi swoich wiernych fanów. Mija spory kawał czasu, a zespół Marillion wciąż działa jak dobrze naoliwiona maszyna, i to działa nieźle. Grupa nie do zdarcia. Widać, że panowie lubią to, co robią.
Album zawiera osiem kompozycji trwających długo, bo ponad 74 minuty. Najdłuższa z nich, nosząca tytuł „Gaza”, jest siedemnastoipółminutową suitą rozpoczynającą ten rozbudowany materiał. Opowiada jest ona z punktu widzenia małego chłopca i mówi o niespokojnej i niebezpiecznej izraelsko-palestyńskim koegzystencji za Zachodnim Brzegu Jordanu w Strefie Gazy. Są jeszcze dwa utwory przekraczające swym rozmiarem czas dziesięciu minut: „Montreal” i „The Sky Above The Rain”. To dwa zdecydowanie najciekawsze utwory na płycie. Pozostałe do najkrótszych też nie należą. Ich poziom jest dość wyrównany. Nie ma wśród nich nagrań beznadziejnych, ale nie ma też i takich, które na długie lata pozostaną wizytówką zespołu. Generalnie myślę jednak, że fani gatunku, jak i samego zespołu powinni mimo wszystko być zadowoleni. Bywało gorzej. Ale nie ma co kręcić nosem. Tak to już z tym zespołem jest.
Na zakończenie, jako ciekawostka, kilka słów o okładce tego wydawnictwa. Zaprojektował ją Simon Ward, natomiast w książeczce wykorzystano prace Francesco de Comite, Antonio Seijasa, Andy’ego Wrighta, Carla Glovera, Marca Bessanta oraz zdjęcia wykonane z pokładu międzynarodowej stacji kosmicznej. Ot, taki kaprys…