To płyta niezwykła. Pod każdym względem. Wydana przepięknie, w grubym digipaku z 20-stronicową książeczką, z dodatkowym krążkiem DVD zawierającym najważniejsze informacje o projekcie, dźwiękowy miks w systemie 5.1 oraz film dokumentujący pracę w studiu zaangażowanych w to przedsięwzięcie muzyków. W limitowanej wersji album ten ukazał się też jako podwójny winylowy longplay. Z przepiękną grafiką, z rozkładaną okładką. Rzecz absolutnie oldschoolowa. I taka miała być. Choć nagrana współcześnie, ma przypominać o minionej epoce. O czasach, gdy na rynku ukazywały się epickie albumy pokroju „Tubular Bells” Mike’a Oldfielda, „War Of The Worlds” Jeffa Wayne’a, „Tales of Mystery And Imagination” The Alan Parsons Project czy „Ciemna Strona Księżyca” Pink Floyd. Dlaczego dzisiaj nikt już nie nagrywa takich płyt? – takie pytanie zadał sobie znany z zamiłowania do muzycznych klimatów lat 70., lider popularnej grupy Magenta, Rob Reed. Przygotowując się do realizacji pomysłu nagrania epickiej, pełnej rozmachu, bogatej w aranżacyjno-produkcyjne smaczki płyty zadał też sobie, już nie tylko jako kompozytorowi i muzykowi, ale przede wszystkim jako sympatykowi tego typu produkcji, kolejne, z pozoru retoryczne, pytania: Czy pamiętamy czasy, gdy kupowanie płyt było czymś więcej niż klikaniem myszką? Czy czujemy jeszcze ten dreszcz emocji towarzyszący opadaniu igły adaptera na talerz nowej płyty? Czy gdzieś w duchu nie tęsknimy do czasów, gdy muzyka stawała się prawdziwym soundtrackiem naszego życia i gdy premiery ważnych albumów odmierzały ważne wydarzenia w naszym życiu i w życiu naszych bliskich?
Z takimi refleksjami Reed przystąpił do komponowania muzyki. Napisanie libretta, które, nie wchodząc głęboko w szczegóły, jest miłosnym konceptem, przenoszącym słuchacza w wodną krainę mórz i oceanów, zlecił swojemu bratu, Steve’owi, o którego ogromnych literackich możliwościach mogliśmy się przekonać na kolejnych płytach grupy Magenta. Następnie przystąpił do kompletowania składu. I oto lista uczestników, których udało się mu zaangażować do realizacji przedsięwzięcia, któremu nadał nazwę Kompendium: na gitarach grają Steve Hackett, Nick Barrett, John Mitchell, Chris Fry, Jakko Jakszyk, Francis Dunnery, BJ Cole, Neil Taylor, na perkusji - Gavin Harrison, na Chapman Sticku - Nick Beggs, na saksofonie - Mel Collins, a na dudach – Troy Donockley. Za główne partie wokalne odpowiedzialny jest Steve Balsamo, który fanom progresywnego rocka powinien być dobrze znany chociażby z ostatniej płyty Jona Lorda „Concerto For Group And Orchestra”, a także z projektów ChimpanA oraz IO Earth. U jego boku występuje młodziutka wokalistka Angharad Brinn w roli Lily, a także: Christina Booth (śpiew w finałowym utworze "Reunion"), zespół wokalny Synergy, operowi śpiewacy Rhys Meirion i Shan Cothi, a także The English Chamber Choir pod dyrekcją Guya Protheroe. Gdy jeszcze dodam, że w nagraniach wzięła udział The London Session Orchestra prowadzona przez Dave’a Stewarta, a za graficzną stronę wydawnictwa, które ukazało się pod tytułem „Beneath The Waves” odpowiada sam wielki Geoff Taylor, znany m.in. z oprawy graficznej słynnego albumu „War Of The Worlds”, to chyba nikt nie będzie miał wątpliwości, że mamy do czynienia z pełnym rozmachu, patetycznym i epickim dziełem wielkiego formatu.
I w rzeczy samej, tak właśnie jest. Wydawnictwo „Beneath The Waves”, które nie tylko łączy w sobie z pozoru tak odległe od siebie muzyczne światy, jak art rock, rock symfoniczny, operę, muzykę etniczną, celtycką, a także orkiestrową, to nie tylko udana synteza tych wszystkich gatunków, ale i całkowicie nowa jakość w świecie muzyki popularnej. Album nie tylko nawiązuje do tradycji epickich dzieł lat 70., ale i udanie wypełnia lukę po tego typu wydawnictwach, których na próżno szukać we współczesnym świecie muzyki rozrywkowej. Nie mam zamiaru dywagować i stawiać diagnozy dlaczego dzisiaj już nikt nie nagrywa takich płyt (koszty? nowinki technologiczne zastępujące „żywe” instrumenty? łatwość rejestrowania dźwięków? etc.), bo pewnie gdybym próbował zmierzyć się z tym zagadnieniem, doszedłbym do podobnych wniosków, jak sam pomysłodawca Kompendium, Rob Reed, który niedawno w jednym z wywiadów stwierdził, że gdyby wiedział, że przygotowanie tego albumu zajmie mu trzy długie lata życia, to nigdy nie porwałby się na to tak ambitne i rozbudowane pod względem formalnym przedsięwzięcie. Tak czy inaczej, uważam, że warto było. Nawet jeżeli stało się to troszkę kosztem Magenty, która na wydanej w ubiegłym roku płycie „Chameleon” uprościła swoje brzmienie i w efekcie odrobinę obniżyła loty. Najwidoczniej te najbardziej epickie, pełne patosu i muzycznego przepychu pomysły Reed zachował dla potrzeb swojego nowego, omawianego przez nas dzisiaj, albumu.
Dzieło życia? Wydaje mi się, że tak. Przynajmniej dotychczasowego. No bo Rob to przecież wciąż młody (jest moim rówieśnikiem, więc wiem co mówię) twórca. Myślę jednak, że w przyszłości zaskoczy nas jeszcze czymś równie bogatym, równie wizjonerskim i równie wspaniałym, jak muzyka wypełniająca płytę „Beneath The Waves”. Album ten, nie brzmiąc w ogóle jak którekolwiek z wymienionych w tym tekście wielkich epickich dzieł lat 70., doskonale oddaje ducha tamtych czasów.
Kupcie koniecznie tę płytę. Zróbcie sobie oraz swoim bliskim cudowny prezent na Gwiazdkę. Słuchajcie tej płyty w domowym zaciszu. Już teraz wyobrażam sobie jak wspaniale ta muzyka brzmieć będzie tuż przed rozpoczęciem świętowania, gdy uporamy się już z porządkami, gdy w domu unosić się będą zapachy świątecznych wypieków, gdy udekorowana choinka rozbłyśnie kolorowymi światełkami, gdy czekać będziemy na rozpoczęcie wigilijnej wieczerzy… Bo taka muzyka, jak ta, która wypełnia album „Beneath The Waves” to prawdziwe muzyczne święto w natłoku licznych powszednich, nawet tych najlepszych płyt, z którymi mamy do czynienia na co dzień.