Fatal Fusion - Total Absence

Artur Chachlowski

„Total Absence” jest już trzecim albumem w dorobku norweskiej grupy Fatal Fusion. Trzecim i… najlepszym. Choć przypominam, że dwa pierwsze też były bardzo udane (zapraszam do zapoznania się na naszym portalu z recenzjami płyt „Land Of The Sun” (2011) oraz „The Ancient Tale” (2014).

„Total Absence” rozpoczyna się od instrumentalnego intro „The Gates Of Ishtar”, które brzmi jak epicki marsz żywcem wyjęty ze Star Wars i który po dwóch i pół minutach łagodnie przechodzi w rytmiczny utwór „Shadow Of The King”. Jeżeli tylko przyzwyczaimy się do charakterystycznie zachrypniętego, rzekłbym nawet że „przepitego”, głosu Knuta Grøntveda, to pokochamy to osadzone w orientalnych rytmach (przypomina się trochę zeppelinowski „Kashmir”) nagranie. Zespół nie zwalnia tempa i już rozpoczyna się „Forgotten One” – kompozycja zawieszona w starych, dobrych latach 70., aż ciężka od brzmień organów Hammonda, opatrzona fantastycznymi gitarowymi solówkami i ociekająca atmosferą dobrego klasycznego hard/prog rocka sprzed wielu lat.

Kolejny utwór, „Astral Flight”, to fragment instrumentalny – naprawdę porywający przeogromnym kunsztem wykonawczym i już przy pierwszym przesłuchaniu robiący niesamowite wrażenie. To co wyczyniają gitarzysta i keyboardzista to prawdziwe mistrzostwo świata. A dynamicznie pracująca sekcja – ręce same składają się do oklasków! Nagranie to jest swoistym interludium, które jakby oddzielało umowną część pierwszą płyty od części drugiej. I zarazem jest to wstęp do trzech finałowych kompozycji: „The Emperor’s Letter” (melotrony budują świetny klimat!), „Endless Ocean Blue” i „Total Absence”. Te dwa ostatnie utwory są połączone ze sobą szumem ulicznego gwaru i razem stanowią blisko półgodzinną umowną suitę, której słucha się z szeroko otwartymi ustami, uszami, oczami i czym tam jeszcze. Po prostu muzyczne cudeńko. Nie ma sensu rozpisywać się o każdym z tych trzech utworów. Powiedzieć, że to jedne z najwspanialszych nagrań, które słyszałem w 2016 roku, to jakby nic nie powiedzieć…

Muzyka, którą na płycie „Total Absence” gra zespół Fatal Fusion to w tej chwili najwyższy światowy poziom. Norwescy muzycy wspaniale łączą klasyczne brzmienia sprzed lat z nowoczesnością. Doskonale wykorzystują możliwości zarówno starych analogowych instrumentów, jak i współczesnej techniki nagraniowej. Jestem pewien, że jak żaden z tegorocznych albumów „Total Absence” zjednoczy ze sobą sympatyków, wydaje się niekiedy, tak bardzo odległych od siebie klimatów, jak twórczość Deep Purple i Anekdoten, Uriah Heep i Spock’s Beard, Camel i IQ, Pink Floyd i Knight Area, Beggar’s Opera i Dream Theater czy Procol Harum i Introitus.

Fatal Fusion gra w składzie: Erlend Engebretsen (instrumenty klawiszowe), Lasse Lie (gitara basowa), Audun Engebretsen (perkusja), Stig Selnes (gitara) oraz Knut Grøntvedt (śpiew). Dodajmy, że jest to skład niezmienny od pierwszej płyty. W tym właśnie, choć nie tylko w tym, upatruję przyczyn, dla których zespół ten wzniósł się teraz na swoje muzyczne wyżyny. Oby tak dalej. Cieszę się płytą „Total Absence” jak nie wiem co, ale już teraz zaczynam czekać na kolejny, oby równie udany album tych niesamowicie uzdolnionych Wikingów.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok