Wystartowali dekadę temu. Niby banalnie – pięciu młodych chłopaków z myślenickiego liceum, których pasją była muzyka. Nie chodziło jednak o wspólne słuchanie płyt, mieli ambicje tworzenia własnych utworów. Minęło trochę czasu, ich muzyczne fascynacje zmieniały się, skład i nazwa grupy również ewoluowała. Pozostała pasja, chęć rozwoju i poszukiwania nowych środków wyrazu. Idąc tym tropem należałoby przypuszczać, że HellHaven to kolejna kapela nawiązująca do nurtu rocka progresywnego, jednak w ich przypadku nie jest to tak oczywiste. Przez lata pozostali wierni własnej, niebanalnej wizji muzyki, do której przekonują coraz większe grono sympatyków. Co ciekawe, sami przyznają, że może nieco myląca nazwa grupy nie odzwierciedla ich aktualnych zainteresowań. Mimo to z uporem rozwijają się i robią swoje wierząc, że marka HellHaven dla wielu już coś znaczy. Ten upór i swoisty progres opłacił się, bowiem ich twórczość zdołała wybić się ponad przeciętność. Wydali minialbum zatytułowany „Art Of Art’s Sake” (2010) i pełnowymiarowy studyjny krążek „Beyond the Frontier” (2012). Mają też w dorobku koncertowe DVD „Beyond the Frontier Live”. Zostali zauważeni przez opiniotwórcze kręgi, choć sami zdają sobie sprawę, że jeszcze długa droga przed nimi. Z pierwotnego składu HellHaven wywodzącego się z Myślenic pozostał jedynie Kuba Węgrzyn (jeden z ojców założycieli, g, p, synth, backing voc) oraz basista Marcin Jaśkowiec. Wokalista Sebastian Najder wspólnie z Pawłem Czartoryskim (dr) stanowi desant krakowski, zaś całość składu uzupełnia Hubert Kalinowski (g, synth.) z Częstochowy. Ta piątka doskonale się rozumie i uzupełnia. Na płycie momentami wspomaga ich gościnnie Erwin Żebro (tr, na co dzień Piersi) oraz Edyta Szkołut (voc, Nonamen).
„Anywhere Out Of The World” (2017) to ich trzeci album, a jednocześnie pierwszy, który trafił do moich zbiorów. Nie znam wcześniejszych, ale ten krążek zrobił na mnie spore wrażenie. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że to jedna z najlepszych płyt, jakich zdarzyło mi słuchać się w ostatnim czasie. Zaznaczam, że to ocena niczym nieskrępowana i wyłącznie subiektywna.
Krążek otwierają syreny – znak, że zmysły powinny być w pogotowiu, bo dziać się będzie wiele. Alfred Hitchcock niegdyś stwierdził, że film powinien rozpoczynać się od trzęsienia ziemi, a dalej napięcie powinno nieprzerwanie rosnąć. Mam wrażenie, że ta recepta przyświecała muzykom HellHaven. Tu nie ma miejsca na nudę i jałowe dywagacje. Całość została przemyślana i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach, zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej. Literacko album pozostawia spore pole dla literaturoznawców lubiących intertekstualne zagadki, bowiem inspiracji można doszukiwać się w twórczości wielu mistrzów słowa. Wszystko w jakimś stopniu definiuje tytuł krążka, mogący oznaczać brak zgody na ten, czy raczej taki świat oraz pragnienie ucieczki gdziekolwiek, byle dalej… Nie bez powodu muzycy jako motto przywołali fragment wiersza Charlesa Baudelaire pod tym samym tytułem. Ów prekursor symbolizmu, z kręgu tzw. „poetów przeklętych”, bawiąc się słowami poszukuje idealnego miejsca na ziemi. Wiedząc, że człowiek zmęczony codziennymi rozterkami najczęściej czuje się dobrze tam, gdzie właśnie go nie ma, dochodzi do wniosku, że ziemia to odpowiednik śmierci, a owo idealne miejsce jest… gdziekolwiek, byle poza tym światem. Innymi słowami – nawiązując do nazwy zespołu – życie to podróż przez współczesne piekło w poszukiwaniu bezpiecznej przystani.
I jeszcze jeden cytat umieszczony na okładce, tym razem z Einsteina – mówiący o tym, że najpiękniejszym doświadczeniem w życiu człowieka są emocje, jakich doznaje wobec prawdziwej nauki i sztuki. Jak widać, poprzeczkę zawiesili bardzo wysoko.